Ulubieni poeci Antoleńka cz. I – Kazimierz Przerwa-Tetmajer (gruby notes cz. II)

Antoleniek kochał poezję. Wiele wierszy, które mu się podobały przepisywał do swojego notesu. Ponieważ notes zachował się, więc … można prześledzić, jakich lubił poetów i co mu się w poezji podobało. Z pewnością wiersze patriotyczne… A także miłosne liryki.

Z pozostawionego przez Antoleńka notesu wynika, że Kazimierz Przerwa-Tetmajer (1865-1940) był jednym z jego ulubionych poetów. Jego wierszy w notesie Antoleńka jest naprawdę sporo. Również te, które sam pisał pokazują, że czerpał z twórczości Przerwy-Temtajera całymi garściami. I tak na koniec refleksja. Któż dziś, w dobie internetu, przepisuje ręcznie do swojego notesu wiersze innych ludzi… Któż dziś w ogóle pisze ręcznie?

Któż nam powróci…

Któż nam powróci te lata stracone
bez wiosennego w wiośnie życia nieba?…
Wołają na nas, że w złą idziem stronę,
precz o świat troskę rzucając powinna,
a czy pytają się nas, co nam trzeba
i czyśmy mogli obrać drogę inną?

Kto z was policzył te gorzkie godziny
daremnych pragnień, żrących naszą duszę?
Kto zmierzył smutku naszego głębiny
bez dna i brzegu? Kto wie, jakie ducha
niepodległego straszne są katusze,
gdy zerwać swego nie może łańcucha?

Spójrzcie nam w mózgi – – zgryzły je, strawiły
wrodzone ludziom daremne pragnienia.
Wołacie na nas: „Jesteśmy bez siły,
dajcie nam słowa wiary i otuchy” – –
a nam któż daje słowa pocieszenia?
A któż mdlejące nasze wzmacnia duchy?

Któż nam powróci te lata stracone

bez wiosennego w wiośnie życia nieba?…
Chcecie w nas widzieć dźwignię i obronę,
żądacie od nas zbawień i pomocy,
lecz my, z waszego wykarmieni chleba,
jak wy, nie mamy odwagi i mocy.

Lubię, kiedy kobieta

Lubię, kiedy kobieta omdlewa w objęciu,
Kiedy w lubieżnym zwisa przez ramię przegięciu,
Gdy jej oczy zachodzą mgłą, twarz cała blednie,
I wargi się wilgotne rozchylą bezwiednie.

Lubię, kiedy ją rozkosz i żądza oniemi,
Gdy wpija się w ramiona palcami drżącemi,
Gdy krótkim, urywanym oddycha oddechem,
I oddaje się cała z mdlejącym uśmiechem.

lubię ten wstyd, co się kobiecie zabrania
Przyznać, że czuje rozkosz, że moc pożądania
Zwalcza ją, a sycenie żądzy oszalenia,
Gdy szuka ust, a lęka się słów i spojrzenia.

Lubię to — i tę chwilę lubię, gdy koło mnie
Wyczerpana, zmęczona leży nieprzytomnie,
A myśl moja już od niej wybiega skrzydlata
W nieskończone przestrzenie nieziemskiego świata.

Dziś

Dawniej się trzeba było zużyć, przeżyć,
by przestać kochać, podziwiać i wierzyć;
dziś – pierwsze nasze myśli są zwątpieniem,
nudą, szyderstwem, wstrętem i przeczeniem.
Dzieci krytyki, wiedzy i rozwagi,
cudzych doświadczeń mając pełną głowę,
choćby nam dano skrzydła Ikarowe,
nie mielibyśmy do lotu odwagi.
My nie tracimy nic, bośmy od razu
nic nie przynieśli — i tylko nam bywa
tak źle, że na złe takie brak wyrazu,
a serce pęka w nas i we krwi pływa

Zwątpienie

Myśli są moje dziś jako żeglarze,
co na wód wielkim zbłąkani obszarze
wśród chmurnej nocy z wolą wichrów płyną,
ster opuściwszy, zdjąwszy z wioseł dłonie.
Próżno wzrok silić – – w mrokach nocnych tonie,
jak kamień w morskiej nieprzejrzanej fali.
Drogę zgubili – – ku jakim zawiną
lądom, nie dbają a dalej i dalej
wiatr okręt pędzi i coraz nad głębią
ciemniejsze, grubsze obłoki się kłębią…
Zgubiłem drogę – – w te gmachy przyszłości
pełne wesela, ciepła i jasności,
które się dźwignąć mają na ruinie
starego świata, co gnije i ginie:
chciałbym uwierzyć, lecz wierzyć nie mogę –
i coraz większa pustka jest przede mną,
oczom mej duszy coraz bardziej ciemno – –
dokąd iść?… nie wiem – – zgubiłem mą drogę.

* * *

Wy, których serca i ramiona krzepi
w mozolnej walce o idei zwycięstwo,
na które stary świat rzuca przekleństwo:
wiara, że będzie po zwycięstwie lepiej,
wiara, że wasza niemylną jest droga,
że prawdziwego Poznaliście Boga,
wiara, że szczęście przyniesiecie w darz
nowemu światu, co z ruin powstanie,
wy, co ufacie, że dzień się ukaże
dobra i piękna: jak ja wam tej wiary
zazdroszczę silnej!… Dla mnie te sny złote
mózgów płomiennych są jako czcze mary…
I coraz większą w oczach mam ciemnotę,
i chciałbym wierzyć, lecz wierzyć nie mogę – –
dokąd iść?… nie wiem – – zgubiłem mą drogę.

Wspomnienie

Zamykam czasem oczy, w wyobraźnię mienię
Całą moc mojej duszy i złudzony, chwilę
Słyszę jej ciche słowa, czuję piersi drżenie,
I choć wiem, że sen spłoszę przez powiek wzniesienie,
Wznoszę je — i napróżno już potem je chylę.

Tak wędrowiec, gdy okręt go z wichrem w zawody
Niesie precz przez ocean bezkreśnie szeroki,
Gdy oczy zamknie, widzi ojczyste zagrody
I choć wie, że sen spłoszy, gdy spojrzy na wody,
Patrzy — — i w żal się grąży, jak bezdeń, głęboki.

Z dawnej przeszłości

I.

Czyś ty snem była?… Czy jak gwiazda blada,
Co pośród mgławic niknie i przepada,
Znikłaś, przepadłaś?… Spłynęłaś, jak fala,
Co się przez chwilę w księżycu skrysztala?…
Jak woń, na wietrze niesiona od sadu,
Precz uleciałaś, zginęła bez śladu?…
Czyś ty snem była?… Jakaś wizya złota,
Jakieś marzenie z jezior szmaragdowych
Z śródleśnych zacisz i z lasów jodłowych,
Z błękitnych zamgleń, z miesięcznego złota
Powstała cudem?… Czyś w słońca uśmiechu
Przemknęła, jako pył kwiatowy złoty?…
W tatrzańskich kaskad przebrzmiałaś mi echu,
Nie zostawiając nic, oprócz tęsknoty?…

II.

Tyś nie umarła, a jednak zaiste
Dla mnie zagasły twe oczy świetliste,
Dla mnie są zimne twe usta, nie płonie
Dla mnie krew ogniem w twojem młodem łonie.

W pamięci mojej złożyłem cię grobie
Taką, jak byłaś — — gdy myślę o tobie,
Widzę cię taką, jak niegdyś dziewczyną — —
A lata płyną, puste, głuche płyną.

III.

W pamięci mojej stanęła tak blada,
Jak widmo senne,
A przed tem widmem cały świat upada
W głębie bezdenne.

Upada z całą swą walką, cierpieniem
W głębie bezdenne,
Przed jednym bladym i znikomym cieniem,
Jak widmo senne.

IV.

Zdaleka patrzą na mnie twe oczy
Błękitne, duże,
A chociaż takie są jasne, jak słońce,
Powiek nie mrużę.

Powiek nie mrużę i nieolśniony
Tym blaskiem stoję,
Bo jak lód zimne, choć jak słońce, jasne
Są oczy twoje.

V.

Coraz to większy czar mnie uderza
Z lic twych obrazu,
Patrzę weń często, często i długo
Z tęsknotą bez wyrazu.

I z serca mego w twoje bym serce
Krew przelał, miła,
Własnem mem życiem chciałbym to sprawić,
Abyś mi ty ożyła…

VI.

Słyszałem ciebie… zdało mi się może,
Lecz głos twój dzwonił mi chwilę w przestworze,
Podobny woni, ziół i kwiatów echu,
Co w przestrzeń leci w powietrznym oddechu.

Może bez wiedzy twej, we śnie, w odległy
Kraj ku mnie myśli twe cicho pobiegły,
Jak te jaskółki, co niekiedy wrócą
Zobaczyć dawne gniazda, które rzucą.

VII.

Zda mi się czasem,
Jakby mi na twarz padało to słońce,
Co w ową wiosnę świeciło przed laty
Dziwnie promienne — —
Jakbym tak samo, jak wówczas pachnące
W ogrodzie naprost mych okien czuł kwiaty,
Kwiaty wiosenne…

Zda mi się czasem,
Że mi ta wiosna czarowna powraca
I wszystkie moje umarłe marzenia
Zmartwychpowstaną — —
I cały świat mi szkli się i rozzłaca,
I patrzę w jakieś świetlne oddalenia,
W rozwiej świetlaną…

VIII.

Odbicie rysów jej stoi przedemną:
Patrzę w te oczy przepełne słodyczy,
I znów mi wszystko pada w otchłań ciemną
Przed bladym cieniem mojej Beatryczy.

Ja mogłem kochać tylko ciebie jedną!
Napróżno lata za latami liczę — —
Wszystkie mych pragnień skrzące słońca bledną
Przy bladym cieniu twoim, Beatrycze…

IX.

Kocham cię jeszcze… Ani mnie powiedzieć
Niewolno tego, ani tobie wiedzieć,
Lecz ja nie żądam nic, nawet pamięci…
A wszak tym, którym na oczy się rzuci
Noc: o jasności nikt marzyć nie broni,
I to marzenie najwięcej ich nęci,
Chociaż im jasność nigdy już nie wróci
I chociaż bardzo cierpią tęskniąc do niej.

X.

Nim mię zagryzie czczość i smutek życia,
Spazm żądz daremnych i gorycz niewoli:
Myślę o tobie, na zawsze stracona,
Chcąc się zagłuszyć, choćby tem, co boli.

Tak na ponurej, ciemnej morskiej fali
Rozbitek, zanim odmęt go pochłonie,
Chwyta się deski z potrzaskanej łodzi,
Choć mu gwóźdź tkwiący w niej rozdziera dłonie.

XI.

Dlaczegóż teraz nie mogę gdzieś z tobą
W zaciszu siedząc, wieść cichej rozmowy?
Czemuż nie mogę ująć twoich dłoni,
Na mem ramieniu uczuć twojej głowy?

Czemuż nie mogę podzielić się z tobą
Każdym oddechem, każdym kęsem chleba,
Każdą radością i każdą boleścią — —
I tylko tak mi wiecznie tęsknić trzeba…

XII.

Idę przez drogę życia złą i ciemną,
Dokąd?… Czyż wiem?…
A zawsze, wszędzie twój cień idzie ze mną,
Nocą i dniem.

Zawsze i wszędzie słucha serca mego
Najskrytszych drgnień,
Ani opuszcza mię, choć lata biegą,
Twój blady cień.

XIII.

Pamiętam ciebie… Zda mi się, że cała
Jasność mojemu życiu przeznaczona
Przeszła wraz z tobą, wielka i wspaniała,
I nigdy więcej, nigdy nie zadnieje…
A nieraz jeszcze wyciągam ramiona
Tęskne za tobą, jakbym miał nadzieję,
Że przyjdziesz do mnie i nie mogę do tej
Myśli przywyknąć, żeś dla mnie stracona,
Że nie zostało mi nic, prócz tęsknoty…

Pamiętam ciebie… Dzień mi bez godziny
Nie spłynął jeden, choć lat zbiegło wiele,
Żebyś ty z wspomnień mych ciemnej głębiny
Nie wyłoniła się, cicha i blada,
Jaką widziałem cię niegdyś w kościele
Po raz ostatni… Naówczas owłada
Mną taki smutek i tak wielka żałość,
Jakbym cię wczoraj żegnał… Wobec cienia
Postaci twojej, wobec przywidzenia,
Czuję tę samą młodzieńczą nieśmiałość,
Te same dziwne dreszcze i pragnienia,
Jakiem czuł niegdyś — i nic już nie pomnę,
Ni lat przebytych, ni późniejszych wrażeń,
I myśli moje błądzą nieprzytomne
W krainie zmarłych, zmartwychwstałych marzeń…

Pamięć, to cmentarz

Pamięć, to cmentarz: uczucia przeżyte
Człowiek w niej składa na wieczny spoczynek,
Na grobach sieje kwiat niezapominek,
Z napisem rytym kładzie na nim płytę
I krzyże wznosi wyciosane z drzewa,
Albo je w bronzie, lub złocie odlewa.

Kiedy się zalśni gwiazdami wybita
Kopuła niebios, myśl zwiedza mogiły:
Prostuje krzyże, co się pochyliły,
Napis na głazie wykowany czyta — —
Przy jednej chwilę zatrzyma się trunie,
Od drugiej szybko w dalszą drogę sunie.

Czasem bezwiedna ją zmusi potęga,
Iż płytę z grobu, choć z wstrętem, podważy:
Spojrzy na zwłoki z grozą w bladej twarzy,
Chce odejść — stopy jej z ziemią coś sprzęga,
W grób patrzeć musi, chociaż oczy kryje,
I drży, że trup w nim ohydny odżyje…

Niekiedy stawa smutna na kurhanie,
Gdzie kwiat błękitny najbujniej się ściele,
Podźwiga płytę żądnie, a nieśmiele — —
O nie!… Ten trup już nigdy nie powstanie!…
Próżno tęsknota do życia go woła
Płomieniem serca i płomieniem czoła…

Na grobie pięknej, niegdyś żywej chwili,
Ze złożonemi na piersiach rękoma
Długo myśl stojąc cicha, nieruchoma,
W smutnej zadumie skroń ku ziemi chyli
I przez łzy patrzy na krzyż szczero-złoty,
Pełna dozgonnej, bezbrzeżnej tęsknoty…

Odrosną kwiatom zerwane kielichy;
Uwiędła trawa w czas chłodnej jesieni
Znów się o złotej wiośnie zazieleni;
Słońce co rano ma świeże uśmiechy,
Choć się wieczorem za gór grzbiety schyla:
Przeżyta szczęścia nie powraca chwila…