Słówko o… Lardellim

Jak już pisałem, podobno w swoim czasie w Skręcipitkce podkochiwał się słynny warszawski cukiernik włoskiego pochodzenia – Jan Jakub Lardelii. To u niego w cukierni pracowała Antoleńka siostra Mańcia, która potem, jak to się mówi, „przeszła na swoje”, czyli prowadziła własną cukiernię. W jednym z listów Antoleniek opisuje, że tam do sanatorium dostał pudełko ciastek od Mańci.

Wystaw sobie, Karolciu, jakie miałem zdarzenie wczoraj: w pokoiku moim na stoliku stoi pudełko z ciastkami od Mańci – idąc na kolację wieczorem chciałem sobie wziąć kilka ciastek do herbaty, wsadzam rękę do pudełka, a z niego wyskakuje mysz, wpada mi w rękaw, po rękawie za koszulę, biega mi po całym ciele, nareszcie udało mi się ją schwycić na piersiach przez ubranie, no i ścisnąłem ją zaraz na śmierć. Koszula była cała zakrwawiona mysią krwią. Musiałem się przebierać – całe to zajście było bardzo nieprzyjemne. 

Tak wyglądało wnętrze cukierni Lardellego.

A tak wyglądał sam Lardelli, którego fotografia znalazła się w rodzinnych pamiątkach po Antoleńku i Skręcipitce…

Ostatnie listy Skręcipitki

Podczas świątecznych porządków wpadły w moje ręce jedne z ostatnich listów Skręcipitki. Pisała je w latach 50-tych do swojego wnuka Macieja, który przebywał wtedy na studiach w Lublinie. Osobliwe to listy. Pełne modlitw, a także… próśb o ich zniszczenie, bo w listach są… błędy. Przyznam, że bardzo mnie te listy rozczuliły.

8/5 1953 r.
Kochany mój Maciusiu!
bardzo Ci dziękuje za list ktury mi sprawił tyle przyjemności, Bóg Ci zapłać. Paczki jeszcze nie otrzymałam z brudną bielizną więc nie mogę przysłać tej koszuli okturej pisałeś.
7/5 Wczoraj Ojciec przysłał list do Babki że jeszcze nie skończył planu i nie dostał pieniędzy aż skończy. Sami są bez grosza kłopoczą sie o Ciebie że ty potrzebujesz, Ale ma nadzieję że prędko skończy , sam był chory 3 dni mały Bronus też miał zastrzyki. mamusia na te zapalenie skury tam nie takiego. Musza przyjechać do Warszawy specyalisty. Maciulku piszesz że masz egzamin w sobote niech Ci Bóg pomoże będę się modliła. Ty wiesz, że zawasz tylko modlitwa. mamusia chora niemam spokoju wiecznie sie lekam onią, jak wiesz sam. Kończę syneczku zostań z Bogiem. Twoja B.K.A.
jak będziesz mógł to napisz a ten list podzeej bo wnim są błędy.     

17/5 1953 r.
Mój kochany Maciusiu!
Dzisiej przyszedł list otwarty, Więc przeczytałam i widzę, że to związane z wycieczko, o kturej Tyś mi pisał, Wiec w tej chwili wysyłam. Dlaczego oni do Ciebie nie wysłali. Może teraz być zapuźno bo długo list idzie. kończe Mój Kochany Maciusiu. Niech Ci Bóg pomoże w wszystkiem, Matka Boska Częstochowska Ciebie nie opuści na każdym kroku będzie Cie strzegła w twojej podruży.
spieszę się wysłać. Twoja na zawsze B.K.A.
jak przeczytasz to podrzyj, bo są błędy.
Maciusiu w yej chwili dostałam list od mamusi pisze, że jej troche lepiej. Uspokoiłam się trochę. Pisze to samo co Ojciec mniej więcej spodziewa się za tydzień przyjazdu do Warszawy jeśli mu Bóg pozwoli skończyć plany Całuję Cię serdecznie.  

Kochany Maciusiu, 

Dziękuje Ci za pamięć omni, Niech Bóg Ci pomaga wewszystkim. Mamusia jeszcze nie przyjechała pisze że w końcu tygodnia przyjedzie.
To ja poszłam sama do Doktora i prosiłam żeby napisał. Maciusiu napisz, jak otrzymasz bo mi smutno za wami  i kartke podrzyj

Twoja Babcia Karolcia

21/5 1952

Maciusiu! Kochany Doktór wtej chwili napisał musisz mu podziękować. 

List Kazia do Anielki, czyli jak to wtedy bywało…

Antoleniek wrócił do Warszawy w 1918 roku. Chwilę później narodziła się, lub jak niektórzy twierdzą, wybuchła Polska. Jednym z jej żołnierzy i to zawodowych był brat Skręcipitki, a Antoleńka szwagier Kazik Przybytkowski. Zostało po nim nie tylko zdjęcie, które tu prezentowałem, ale i list, jaki napisał do Anielki kolejnej obok Skręcipitki rodzonej siostry.

List jest niezwykle ciekawy. Oto koperta, w jakiej był.

A oto sam list. (Pisownia oryginalna.)

Ostrów – Komorowo
dn. 1.12.1919
poniedziałek

Kochana Anielciu!

Już więcej jak tydzień przeleciał od chwili, gdym się z wami pożegnał na Kępie. po przyjeździe do komorowa wysłałem zaraz kilka listów na wszystkie strony, lecz niestety, na żaden z nich dotąd nieotrzymałem odpowiedzi. Pisałem do Ciebie, do Olka, do Karolki z Mokotowa, do Halki, Wandy, Kamilki, Pila – czyżby listy tak długo szły tutej??!
Będąc w Warszawie martwiłem się trochę, wiedząc że muszę jechać do ostrowia, ale nie tak tutej źle jak się zdawało. Bardzo ładna okolica, blizko chałupy, w kompanji dobre stosunki trochę pracy dużo, ale to spoczątku. Najgorzej to mnie denerwuje to że dotąd muszę mieszkać u kolegów, (kilku w jednej izbie). Gwar, chałas, łażenie po nocach, no i kłótnia potem. Na cztery dni to jest wtorek, środa, czwartek, piątek, wyjeżdżałem z Ostrowia do Łap (połowa drogi od Małkini do Białegostoku), celem schwytania dezerterów.
miałem dowództwo plutonu i do rozporządzenia żandarmerię, policję oraz zawsze podwody dla siebie i swych żołnierzy. Bawiłem się znakomicie. Objechałem 42 wioski, biorąc wszędzie za łeb sołtysów i wójtów. Wróciłem dopiero w sobotę. Zas w niedzielę na nieszczęście rozkazem wyznaczono mnie na defiladę (święto listopadowe). Rozkaz zastrzegał, że oficerowie przy szablach, wyobraź sobie mój kłopot. Latałem po znajomych i nie mogłem znaleźć takiego który by mi mógł pożyczyć szablę, dopiero znalazł się jeden z oficerów amator defilad, który mnie zastąpił, ja zaś skorzystałem z tego i położyłem się najspokojniej śpiąc do 2ej po południu gdy tamci marźli na dworze. po obiedzie pojechałem do ostrowia i siedziałem u pewnej sympatycznej panienki do 10 wieczorem z kąd wróciłem do Komorowa. Na razie nic mi nie brak, prócz jednej czystej koszuli, szabli i drobnych rzeczy niezbędnych dla kawalerskiego gospodarstwa. Tutej dotąd nic nie dostałem prócz przydziałudo kompanji. Pokłon się tym do których pisałem. Uściskaj matkę ojca, przeproś Olka, ożeń Józka – wasz Kazik. 

Kazimierz niestety zmarł w 1920 roku na grypę hiszpankę. Nie zostawił po sobie dzieci.

Już po spektaklu, ale… wystawa trwa

Dziś odbyło się ostatnie w tym roku przedstawienie „Listów do Skręcipitki”. Grałem tam, gdzie miała miejsce premiera, czyli w Klubie Kultury Saska Kępa.

Ostatni spektakl był dość niezwykły, ponieważ przyszli ci, którzy znali osobiście tytułową Skręcipitkę. Tak więc były jej dalekie kuzynki i kolega jej wnuka, autor tego zdjęcia poniżej.

Leokadia Karolina z Przybytkowskich Adamska na kolanach z wnuczką Małgorzatą Karoliną Piekarską

Teraz jest już po spektaklu, ale… wystawa pamiątek po bohaterach monodramu trwa. W Klubie Kultury Saska Kępa przy ulicy Brukselskiej 23 będzie ją można oglądać do 22 grudnia.
Zapraszam w imieniu swoim, reżyserki Małgorzaty Szyszki i scenarzystki Małgorzaty Karoliny Piekarskiej – prawnuczki Skręcipitki, która swoje drugie imię dostała własnie na jej cześć.

List od matki

Wprawdzie monodram od dawna gotowy, ale… szykujemy wielką, kończącą projekt wystawę pamiątek związanych z monodramem. Przy okazji znalazły się takie cudeńka (już je widzieliśmy, ale nie weszły do monodramu, więc zostały schowane tam gdzie były, czyli do przepastnej szuflady pełnej rodzinnych dokumentów), jak… list matki do Antoleńka wysłany do niego, gdy po raz pierwszy bawił na kuracji w sanatorium w Szafranowie. W swoim czasie cytowałem fragment. Na ostatniej stronie jest dopisek zrobiony przez siostrę – Heńkę, zwaną Niunią.

Mokotów 7.VIII 13 r.

Kochany Antosiu!

Mój złoty, kochany, drogi Antku, jeżeli mnie choć trochę kochasz, to proszę Cię na wszystko w świecie abyś został w Szafranowie jeszcze choć z tydzień czasu, po oznaczonym terminie wyjazdu, przez ciebie w dzisiejszej pocztówce, która otrzymałam z dnia 1/VIII 1913 roku. Pisałam do Ciebie list z dopiskiem Heńki, prócz tego Heńka wysłała do Ciebie trzy pocztówki i list rekomendowany z dwunastoma pocztówkami malarzy polskich w środku. Karolka zaś prawie co dzień wysyła listy zwykłe lub rekomendowane. Ojciec i Janka Jackowska jedną. Halka wysłała wczoraj pocztówkę. Wandzia dwie. Wacek trzy. Janek dwie. Więc Antosiu odpisz czy wszystko to otrzymałeś, gdyż z Twoich listów wnioskujemy, że nie. Ja jestem względnie zdrowa. Heńka jest na urlopie w domu, leczy zęby. Mańka jest w dalszym ciągu u Lardellego. Ze Stachem jakoś żyją zgodnie. Janek urlopu jeszcze nie dostał, dopiero może dostanie przy końcu sierpnia, lub we wrześniu. Do Radomia bilety już mam od Janka, pewno pojadę na drugi tydzień z Halką. U nas ciągłe deszcze, zbiory żyta straszne, wszystko na pniu gnije. Jeżeli chcesz napisać parę słów do Ciotki Frani, to pisz na adres Mańci, gdyż ciotka jest tam chwilowo na gospodarstwie. Dziękuję Ci bardzo za pamięć o niej. Ojcu strasznie się nudzi w święta, chodzi jak błędna owca, niema co robić, brak mu trzeciego partnera.
Antosiu, posyłam ci óśm marek żebyś tylko pisał. Chociaż listownie lecz rozmawiajmy z sobą. Czy u was tam niema futer do podbicia szuby, jeżeli tak to odpisz mi, ja zaś posłałabym Ci pieniądze i poprosiła o kupno takowych.
Którego dnia będziesz miał wyjechać to napisz nam, żebyśmy nie wysyłali listów, bo któż by tam za ciebie odebrał. Antku! Jestem ci bardzo wdzięczna, za odznaczenie naszego grobu na cmentarzu prawosławnym tj. ubranie go kwiatami i zaśpiewanie mu naszej rodzinnej piosenki, może lżej jego duszy, gdy odczuł, że choć jeden polak mu współczuje i choć na obczyźnie przypomniał mu rodzinna strzechę i nasza biedną Ojczyznę.
Ściska cię i całuje mocno
E. Adamska

Kochany Antku!

Nie rozumiem dlaczego Ty nie otrzymujesz od Nas listów, ani pocztówek. Ja sama wysłałam Ci parę jakie tylko miałam najładniejsze, znaczy, że na poczcie się podobają i dlatego znikają. U nas brzydko, ciagle deszcze padają. Nazywasz mnie cholerą a ty cholero dlaczego nie piszesz? Pytasz się ciagle o mamcię, a o Niuni zupełnie zapomniałeś, co Ty sobie myślisz? No do widzenia.

Twoja od lat Niunia

Łódka – wczoraj i dzis

Kilka dni temu znów płynąłem promem przez Wisłę. Przy Porcie Czerniakowskim oczom moim ukazała się łódka… i znów przypomniałem sobie listy Antoleńka. Te pierwsze, które nie weszły do spektaklu. A zwłaszcza fragment o łódce…

W niedzielę dostałem się bardzo łatwo do Warszawy, bo Władek Majewicz czekał z łódką na pastwisku. Jeżeli będę miał trochę czasu, to w piątek wieczór przyjdę, ale wątpię. Niedługo będzie niedziela, to się znów zobaczymy, a przez ten czas trzeba popracować. 

Leokadia Karolina Przybytkowska

Karolka w takiej łódce…

A poniżej… podobna łódka – dziś

Warszawa z czasów listów – dziś – cz. VI

Znów przyjrzyjmy się Warszawie z czasów Antoleńka, czyli sprzed stu lat.

Jak wyglądała wtedy, a jak dziś?

W liście z 9 czerwca 1914 roku Antoleniek pisze:

Karolciu! Powinnaś sobie zrobić przez dwa tygodnie wakacje i iść sobie do Mokotowa do matki jako gość – po drodze wstąpić do Łazienek…

Jak wyglądały wtedy Łazienki? By porównać dzisiejsze z tamtymi z 1914 roku wybrałem się na spacer…

Ani Antoleniek ani Karolka, na pewno nie widzieli pomnika Henryka Sienkiewicza.
Po pierwsze pomnik autorstwa Gustawa Zemły ufundowany przez małżeństwo Zbigniewa i Janinę Porczyńskich powstał w 2000 roku.
Ale tak w ogóle to wtedy w 1914 roku Henryk Sienkiewicz, którego książki tak lubił Antoleniek – jeszcze żył…
Zmarł dwa lata później…

Pomnika Chopina w 1914 roku też jeszcze w Łazienkach nie było. Wprawdzie komitet budowy pomnika Fryderyka Chopina utworzono już w 1901 roku, ale… najpierw zbierano pieniądze, no i trwał konkurs. W 1908 roku wygrał go Wacław Szymanowski. Pomnik miał być wzniesiony w setną rocznicę urodzin pianisty w 1910, ale projekt budził wiele kontrowersji, zaś prace zostały przerwane wybuchem I wojny światowej.

Dlatego pomnik zrealizowano dopiero w dwudziestoleciu międzywojennym. Został uroczyście odsłonięty 14 listopada 1926, a więc już po śmierci Antoleńka. Czy by mu się podobał? Niewiadomo.
Na pewno pomnik znała Karolcia, ale czy była nim zachwycona? Dziś nie wie tego już nikt…

Bardzo blisko pomnika Fryderyka Chopina stoi pomnik Francisza Liszta – jednego z jego przyjaciół. Pomnik został odsłonięty dwa lata temu, bo 12 sierpnia 2011 roku., tak więc ani Antoleniek ani Karolka nawet nie śnili o pomniku…

Pomnik Franciszka Liszta ustawiony jest tak, by on symbolicznie, ale też, wraz ze zwiedzającymi park, mógł posłuchać koncertu muzyki Fryderyka Chopina i patrzył w kierunku jego pomnika…

Tego popiersia w czasach Antoleńka i Karolki w Łazienkach nie było – odsłonięte zostało dopiero w 1992 roku, ale… nie znaczy to, że Antoleniek i Karolka owego wizerunku nie mogli znać.
To odlew popiersia, które w swoim czasie wyrzeźbił Andrzej Le Brun (1737-1811) tak więc rzeźba na pewno istniała w 1914 roku… (Może widzieli gdzieś rycinę?)

A poniżej widoki, jakie mógł widzieć i Antoleniek i Karolka…

Za drzewami Świątynia Sybilli (lub jak kto woli Diany).

jedna z alejek…

Staw… tuż obok świątyni…

Jeden z żeliwnych lwów…

No i wreszcie sama świątynia…
Architektem był Jakub Kubicki, a zaprojektował ją w 1820 roku, kiedy tuż obok, w Belwederze, mieszkał Wielki Książę Konstanty…

Inna z alejek…

Wodozbiór (1777-1778) wg. projektu Dominika Merliniego…

Stara Pomarańczarnia (1786-1788) też wg. projektu Dominika Merliniego.

Rzeźby okalające Starą Pomarańczarnię…

Pan Wiewiórka (podobno nie lubi, jak się do niego mówi „Basia”, bo to niemęskie…)
Na pewno jego przodków dokarmiała Karolka i Antoleniek, bo wiewiórki od zawsze były w Łazienkach…

Jedna z głównych alej wiodąca od Białego Domku do Pałacu na Wodzie…

Panie kaczki, na pewno z dziada pradziada tu w Łazienkach…

Biały Domek (1774-1776) znów wg. projektu Dominika Merliniego.

Nowa Kordegarda (1779-1780) także wg. projektu Dominika Merliniego.

Rzeźba satyra…

Remontowany Pałac na Wodzie (1788-1793) też Dominik Merlini i Jan Chrystian Kamsetzer, a przed pałacem najstarsza w Warszawie fontanna.

Widok na staw i po lewej stronie Teatr na Wyspie (1786-1790) znów Dominik Merlini j Jan Chrystian Kamsetzer. (Podobnie jak pałac – teatr aktualnie jest w remoncie.)
Na pierwszym planie zegar słoneczny…

Zegar z monogramem króla Stanisława Augusta i datą 1788.
Spóźnia się o godzinę…
Wskazywał 4.10, gdy była 5.10…
Takie to są właśnie efekty zmian stref czasowych.

Jeszcze jedno spojrzenie na remontowany pałac…

Stara Kordegarda (1791-1792) Jan Chrystian Kamsetzer.

Pałac Myślewicki (1775-1779) oczywiście wg. projektu Dominika Merlini…

Aleja parku z herbem króla Stanisława Augusta Poniatowskiego (herbu ciołek – i tenże ciołek w środku)…

Widok na pałac z drugiej strony (od strony mostu Sobieskiego)…

Pomnik króla Jana III Sobieskiego. Zaprojektowany przez Andrzeja Le Bruna, wykonany przez Franciszka Pincka.
Uroczyste odsłonięcie nastąpiło 14 września 1788 r., w 105 rocznicę odsieczy wiedeńskiej.
Pomnik przetrwał obie wojny światowe, zagładę Warszawy, pożar Łazienek, co jest moim zdaniem niezwykłe…

Zamek Ujazdowski…. Historia budowli jest długa, więc napomknę tylko, że w czasach Antoleńka znajdował się tu… szpital wojskowy.

No i tak na koniec łazienkowska ciekawostka. Na początku lat 70-tych, już po śmierci Karolki vel Skręcipitki, w Łazienkach, jako kustosz, pracował jej wnuk – Maciej Piekarski.
Wcześniej uczył wiedzy o plastyce w Państwowym Liceum Sztuk Plastycznych, które wtedy mieściło się na terenie parku Łazienkowskiego w Podchorążówce…
Liceum istnieje po dziś dzień. W 1977 przeniesiono je na ulicę Smoczą. Wtedy to jego patronem został… Wojciech Gerson. A przecież to jego uczennicą była Karolka, czyli Skręcipitka. Historia po prostu czasami zatacza wielkie koło…

Warszawa z czasów listów – dziś – cz. V

W swoich listach Antoleniek trochę miejsca poświęca… Wiśle. Na przykład w liście z lipca 1913 roku, czyli z pierwszej podróży do sanatorium pisze:

Przejeżdżałem przez Berezynę, gdzie Napoleon tylu ludzi utopił, przez Okę wszystkie te rzeki tak wyglądają jak łacha przy Pradze, nasza Wisła to potęga wobec rzek. (…) Byłem w niektórych miastach podczas postoju pociągu. Byłem w Smoleńsku, w Tule, w Penzie, Syzraniu, jechałem brzegiem Wołgi do Samary 30ści wiorst. Wołga wielka rzeka, chodzą po niej małe okręty; szerokości ma kilka wiorst, ale na środku lasy rosną, odrzucić więc lasy, piaski, błota przy brzegach, to Wisła nasza o niewiele mniejsza.

W innym liście, już 1918 roku pisze:

Trzy lata na wygnaniu do reszty zmarnowały i tak już marne moje zdrowie: posiwiałem, zgarbiłem się, kaszel mój nieodstępny przyjaciel, co raz gorzej mnie meczy, więc choć w lipcu pewno wrócę do domu, pociechy ze mnie mieć nie będziecie: ale trudno, głównie cieszę się tym, że wrócę, zobaczę was wszystkich, Warszawę, Wisłę, Kępę… 

Tak wyglądała Wisła w czasach Antoleńka. Na fotografii Skręcipitka w łódce dłubance. W tle most Kierbedzia.

Leokadia Karolina Przybytkowska

Dla porównania – „niewiele większa Wołga”…

A to Wisła z dziś…

widok na Stadion Narodowy

Widok na most kolejowy

pod mostem świętokrzyskim

Centrum Nauki Kopernik

Widok w kierunku Starego Miasta

A tu znów widok w kierunku Starego Miasta tym razem z łódeczką i mostem śląsko-dąbrowskim

Wędkarze na praskim brzegu

i znów wędkarze…

widok na Port Praski.
Antoleniek na pewno go znał, bo p[ort powstał ok. 1885 roku…

Jeszcze dokładniejszy widok Portu Praskiego

I jeszcze raz… z przycupniętym wędkarzem.

Jeszcze raz widok na Stadion Narodowy i most świętokrzyski. Tym razem są razem!

A tu most świętkorzyski w samotności…

Widok na Zamek Królewski (trwa remont bulwarów nadwiślańskich)

Widok na Most Śląsko-Dąbrowski

Znów praski brzeg

Znów praski brzeg i plaża „La Playa”

Most gdański (jedyny „dwupiętrowy” – górą samochody, a dołem tramwaje)

Praska katedra p.w. Św. Michała i Floriana zza mostu śląsko-dąbrowskiego.
Antoleniek na pewno znał ten kościół, bo katedra powstała na przełomie XIX i XX wieku.

Widok katedry z pocz. XX wieku

Osiedle „Nowa Praga” widok spod mostu śląsko-dąbrowskiego

Jeden z wielu ptaków, które mieszkają w okolicach rzeki

jeszcze raz most śląsko-dąbrowski

Szpital księżnej Anny Mazowieckiej.
Antoleniek na pewno go widział, bo szpital powstał w 1912 roku.
Pierwotnie nosił imię cesarzowej Aleksandry Fiodorowny, żony cara Mikołaja II Romanowa.

Tak wyglądał szpital w roku 1912

Kolejny mieszkaniec nadwislańskich plaż, piasków, błot i zarośli…

i jeszcze inni mieszkańcy…

Dwa mosty i Stadion Narodowy, czyli rybie oko w akcji

Plaża poniatówka i… most Poniatowskiego, od którego ma swoją nazwę. Most z pewnością znał Antoleniek, bo most powstał w latach 1904-1914.

Zrobienie zdjęć miało miejsce podczas wycieczki warszawskim tramwajem wodnym (to ten w głębi.)

Tu tramwaj wodny na tle Domu Nauczyciela.

A tak wyglądały bilety na tę przyjemność.

A tu ja. Już na promie Pliszka. Wracam do domu z wyprawy, która miała miejsce w pewien pochmurny i trochę deszczowy dzień sierpnia.

Ja i prom Pliszka…

I ostatnie zdjęcia, czyli… łacha przy Pradze… (jak Wołga?).

I jeszcze tak na koniec porównanie rzek:

Wisła:
Długość: 1 047 km
Powierzchnia zlewni: 194 424 km²

Wołga:
Długość: 3 531 km
Powierzchnia zlewni: 1 380 000 km²

No czyż na podstawie tej tabelki i listów nie można wysnuć wniosku, że Antoleniek to był wielki patriota?

Skręcipitka i reszta rodziny Antoleńka, czyli II Wojna Światowa cz. VI – Powrót do Warszawy

W lutym 1945 roku mąż Janki zdecydował się pojechać do Warszawy i zbadać, czy można wracać do domu. Przysłał stamtąd list:

„Mieszkanie nasze zastałem całe, ale w stanie opłakanym. Brak dachówek doprowadził do tego, że prawie w całym mieszkaniu kapie z sufitu. W mieszkaniu nieopisany bałagan. Meble są prawie wszystkie. Brak tylko jednej małej (tej z szybkami) półki w gabinecie, łóżeczka Maćkowego i stolika Antka (szuflada od stolika jest). Nadto w stołowym zabrano materac z otomany. U mamy skradli maszynę. Drzwi do szafy są wyłamane (jedno skrzydło) i rozbite na kawałki. Zabiłem nimi otwór w drzwiach wejściowych. W całym mieszkaniu rozrzucone są papiery, listy i fotografie (między innymi te, na podstawie których powstał monodram – przyp. ZM.) oraz gałgany, które nie posiadały żadnej wartości dla złodzieja. Garnki, naczynia, szklanki itd. całkowicie rozkradzione. Obraz nędzy i rozpaczy. Książki w leju gniją i zaledwie odnalazłem parę sztuk, i to w rozpaczliwym stanie. Książki Mamy rozkradziono i częściowo to, co zostało, zniszczono. Szyby są prawie wszystkie. Tylko w niektórych oknach są poprzebijane kulami karabinowymi lub odłamkami pocisków. Po uprzątnięciu, na co nie miałem czasu, w mieszkaniu można będzie mieszkać. Mieszkanie Rodziców jest w lepszym stanie, jednak więcej brak mebli. U Ojca z gabinetu skradziono półkę dużą, półkę małą, komplet mebelków stalowych i fotel do biurka. W stołowym brak mebelków wyściełanych, kredensu i stołu. Szafa w przedpokoju stoi cała i nie uszkodzona. Możliwe jest, iż część rzeczy jeszcze się odnajdzie w innych mieszkaniach. Oczywiście, jak wszędzie, i tu pełno papierów na ziemi w gabinecie i w pokoju pp. Symonowiczów (który się znalazł, jest z panią Ireną w majątku; pod Krakowem). Portrety na ścianach wiszą; brak tylko części obrazków. Zabiłem okna w mieszkaniu Rodziców, tekturą i dyktą. Skrzydeł zewnętrznych brak, są tylko wewnętrzne, które były w pokoju Leona. Czesiek podobno był na Sadybie w okresie, gdy do bloku nie wpuszczało nikogo wojsko. Rozmawiał z nim przez ogrodzenie Sieradzki, ale o czym mówili, nie wiem, gdyż jeszcze widziałem się z Sieradzkim. Na Sadybie będę jeszcze i wtedy postaram się o uporządkowanie mieszkania i dowiedzieć się bliższych szczegółów. We wtorek przez 15 minut byłem na Saskiej Kępie. Będę tam jeszcze. Byłem u cioci Nadzi. Na razie jest bądź już na Kępie, bądź na wsi. Żórawski wrócił. Zmarł tylko Wujo Józio w listopadzie.
Warszawa wygląda strasznie. Widok, jaki ma się przed oczyma, nie da się opisać. Kępa jest tylko uszkodzona przez pociski artyleryjskie. Chałupa Mamy ucierpiała najwięcej (dom, w którym dziś mieszkam – przyp. ZM.). Najgorsze, że pod okiem wszystkich rozkradają, co się tylko da. Okna i drzwi już rozkradziono. Na co teraz kolej przyjdzie, trudno powiedzieć. Dom nie nadaje się zupełnie do zamieszkania. Najwięcej uszkodzony jest dom Wuja Józia. Chałupa Babci stoi. Tyle na razie o Kępie. Poza tym nie byłem jeszcze nigdzie. (…)”

Mąż Janki, a zięć Skręcipitki – Bronisław, wrócił wkrótce do Częstochowy, a potem 5 marca 1945 roku wszyscy zdecydowali się na powrót do Warszawy. Dojechali po niezwykle męczącej podróży, bo do miasta ciągnęły tłumy Warszawiaków.

„(…) z całą ostrością poczułem jakiś dziwny zapach, który nam towarzyszył od dworca. Zwróciłem na to uwagę ojcu. „To zapach zgliszcz i pogorzelisk”, wyjaśnił. Zapach ten towarzyszył nam potem przez wiele miesięcy.
Mimo że wokół były gruzy i zgliszcza, na ulicy panował ruch. W różne strony szli ludzie z torbami, plecakami, tobołkami, niektórzy ciągnęli obładowane sanki. Jechaliśmy kanionem wypalonych i zniszczonych domów ulicy Grójeckiej. Gdy zobaczyliśmy mur Zieleniaka, powiedziałem: „Ta sama droga, którą nas wygnano.” Skręciliśmy w Opaczewską, a następnie polnymi drogami wjechaliśmy w Rakowiecką. Tu ruch był jeszcze większy. Mijaliśmy dziesiątki przechodniów, furmanki, samochody wojskowe.
Wszędzie domy były wypalone. (…) Wjechaliśmy na podwórko. Przed naszą klatką schodową, w miejscu, gdzie pogrzebaliśmy podczas powstania niemieckiego obergefreitra, widniał na wpół zasypany dół. Widocznie zabrali go Niemcy. Wrócił do swoich, tylko nie tak, jak o tym, biedak, marzył. Z prawej strony podwórka na mogile kobiety poległej w mieszkaniu państwa Krukowskich tkwił krzyż jak przed sześcioma miesiącami, a w głębi, pod zachodnim skrzydłem bloku, widoczna była mogiła babci Rossowskiej. Żegnały i witały nas groby. (…) Nocowaliśmy u państwa Szczerkowskich. Nie mogłem się nagadać z Mirkiem. Nie widzieliśmy się przecież przeszło pół roku.
Na drugi dzień rano poszliśmy z ojcem do naszego mieszkania. Rzeczywiście przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. W każdym pokoju kupa śmieci z zamarzniętymi i zaskorupiałymi ludzkimi odchodami, książki porozwalane z powydzieranymi kartkami. Piec w jednym z pokojów rozebrany do połowy. Zakasaliśmy rękawy i zabraliśmy się do sprzątania.
Dopiero na trzeci dzień mogliśmy zamieszkać u siebie. Na szczęście przewody kominowe były w jakim takim stanie, mogliśmy więc palić w piecach i pod kuchnią. Na pierwszy ogień poszły śmiecie i gałgany, a potem skrzynia od tapczanu, ponieważ materac został wyszabrowany. Problem stanowiła woda, po którą trzeba było chodzić na drugą stronę ulicy Okrężnej, w sumie około 180 metrów tam i z powrotem plus schody na trzecie piętro.
(…) mróz nie ustępował.”

C.D.N.

Skręcipitka i reszta rodziny Antoleńka, czyli II Wojna Światowa cz. III – jeszcze przed Powstaniem

Trwają obchody 69. rocznicy Powstania Warszawskiego. Pomyślałem, że dla czytelników może być interesujące, co 69 lat temu działo się z żoną i córką Antoleńka. Oczywiście w opowieści posłużę się znów wspomnieniami wnuka Skręcipitki – Macieja Piekarskiego, czyli jego książką „Tak zapamiętałem”. Zanim jednak przejdę do samego Powstania drobne wyjaśnienie. Jeszcze w czasie okupacji w styczniu 1943 roku Janka, która już miała dwoje dzieci, zdecydowała się adoptować chłopca z sierocińca.

„7 stycznia obiegła Warszawę lotem błyskawicy wieść, że na Dworcu Wschodnim kolejarze zatrzymali niemiecki transport dzieci wysiedlonych z Zamojszczyzny, wieziony do Oświęcimia. Tysiące warszawiaków ruszyło na dworzec. Moi rodzice również. Wrócili tego dnia bardzo późno do domu i z niczym. Na dworcu zastali tylko rozogniony tłum. O dzieciach nikt nic nie wiedział — może nie chciał, a może nie mógł przekazać żadnej informacji.
Przez kilka następnych dni rodzice jeździli na dworzec i wracali z pustymi rękami. Wiadomości o dzieciach były jednak prawdziwe. Ojciec z mamą nie dali więc za wygraną i przez znajomych otrzymali z RGO pozwolenie na wzięcie do siebie zamojskiego dziecka.
Jak opowiadała mama, gdy weszli z ojcem do sierocińca, oczom ich ukazały się gromady wychudłych dzieci, przeważnie w wieku sześciu, siedmiu lat. Wśród malców beztrosko igrających po salach dostrzegła mama chłopczyka stojącego na uboczu na lekko wykrzywionych nóżkach i ssącego smoczek. Ubrany był w spodenki z grubego zielonego welwetu. Spod długich rzęs patrzyło na mamę dwoje lśniących czarnych oczu. Gdy tylko spojrzenia ich się spotkały, malec podreptał do pielęgniarki i schował się za jej fartuch, wyglądając zza niego co chwila ciekawie.
Jak się nazywał? Kim są czy byli jego rodzice? Nie umiał powiedzieć. Czy w ogóle kiedyś mówił? Czy może wskutek przeżyć zatrzymał się nagle w rozwoju? Nikt nie umiał odpowiedzieć na te pytania. Jego dziecięcy współwięźniowie z transportu nic o nim nie wiedzieli. Nikt z nich nie pamiętał, skąd go zabrano. W sierocińcu nadano mu imiona Krzyś Dionizy.
Gdy mama wzięła go na ręce, popatrzył na nią nieufnie. Gdy pocałowała go w policzek, żachnął się i podrapał rączką miejsce pocałunku, a jego duże, czarne oczy zrobiły się jeszcze większe. Mama zaczęła go kołysać na ręku, coś opowiadając, aby go zainteresować, aby zyskać jego sympatię i względy. Po pewnym czasie zapytała: „Krzysiu? Czy pójdziesz ze mną?” Oczy jego znów się poszerzyły. Popatrzył to na mamę, to na pielęgniarkę i powiedział cicho: „Tia.”
Po załatwieniu niezbędnych formalności rodzice owinęli Krzysia w ciepły koc i zabrali.
Od tego dnia życie w domu zmieniło się. Początkowo babcia (mowa o Skręcipitce – przyp. ZM), rzekomo w moim interesie i w interesie brata, miała rodzicom za złe, że wzięli obce dziecko. Później przywiązała się do niego chyba najmocniej z nas wszystkich.
Krzyś stopniowo wracał do zdrowia po tyfusie, z którego go wyleczono w sierocińcu. Pozostały jeszcze dolegliwości pęcherza, no i odmrożenia. Obydwaj z Antkiem prześcigaliśmy się w wynajdywaniu zabawek i zabaw dla Krzysia. Powoli zaczął odzyskiwać uśmiech.
Dopiero w kilka dni po przybyciu Krzyś zdradził swoje pochodzenie. Kiedy pomagał mamie układać drzewo za piecem, podając kolejne polano, powiedział krótko, po chłopsku: „Na.” A gdy mama zaczęła układać polana w palenisku, dodał: „Mama, na Bozię.” Dopiero po chwili mama zorientowała się, że to oznacza układanie „na krzyż”.
(…) Któregoś dnia ojciec wrócił z miasta z wiadomością, że odnalazła się mama Krzysia. Okazało się, że gdy tylko ludzie wykradli zamojskie dzieci z transportu śmierci, natychmiast je sfotografowano w tych ubrankach i w takim stanie, w jakim były zabrane rodzinom. Zdjęcia miały dwojakie znaczenie: dokumentowały niemiecką zbrodnię na dzieciach i stanowiły podstawę identyfikacji. Zdjęcia dzieci, których imiona, nazwiska i pochodzenie były nieznane, zostały rozesłane przez RGO do miejsc osiedlenia wygnańców z Zamojszczyzny. Wielu z nich znajdowało się w Żelechowie. Tam też na zdjęciu rozpoznała Krzysia jego rodzona matka.
Parę dni potem RGO nadesłało nam dokument stwierdzający, że moi rodzice wzięli na wychowanie z RGO dwu i półletniego Jana Tchórza, którego matka ma na imię Zofia.


Niebawem też nadszedł list od Zofii Tchórzyny:

„W pierwszych słowach mego listu Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Droga Pani! Przepraszam, że tak długo nie pisałam. Nie miałam zdjęcia z obóch braciszków Jasiowych, z Bolcia i Tadzia młodszego. Piszę o swym losie: pracuję przy starcach w przytułku. Dostaję nagrody 100 złotych miesięcznie od Pana Burmistrza. Obiad dostaję w kuchni, co gotują dla nas wysiedlonych. Chłopiec starszy służy u gospodarza, a młodszy Tadzio chodzi do ochronki i dostaje śniadanie i parę deka chleba na kolację. Dwie mam córki, Walercię i Stefcię. Jedna jest w Berlinie, a druga w Prusach u gospodarza. Dłuższy czas nie wiedziałam o nich, bo nie miałam adresu. Starszej lepiej, a w Berlinie młodszej gorzej. Otrzymałam listy razem od obydwóch w maju. Piszą, że są zdrowe, to mnie cieszy. Jasiowi posyłam fotografię w liście i obrazek. Dziękuję Pani za czułe serce, że się Pani zaopiekowała moim dzieckiem. Teraz się już przyzwyczaiłam do swego losu, w jakim się obecnie znajduję. Nie wyobraża sobie Pani, jak miałam początkowo, jak mnie przywieźli do Żelechowa. W Dzień Bożego Narodzenia byłam na mszy. Powracam do swoich dzieci do szkoły, cośmy mieszkali parę rodzin wysiedlonych, usiadłam z Jasiem, zapłakałam, żem nie miała córek przy sobie. W tej chwili przyszły kobiety z Żelechowa i przyniosły nam potraw pośnikowych, podzieliły się z nami opłatkiem. Była to chwila radości. Posyłam często paczki do córki, bo pisze, że brak jej żywności. Pisała mi w liście, że dostają zupę szpinakową na czystej wodzie i po porcji chleba. Żołnierską bochenkę na cztery osoby i idzie na cały dzień do fabryki. Pracuje przy amunicji i materiałach wybuchowych.
Pozdrawiam Panią z całą rodziną i Synka Jasia.
Zofia Tchórz”

Któregoś dnia ktoś zapukał do drzwi. Mama odpowiedziała: „Proszę.” Drzwi się otworzyły i weszła wiejska zabiedzona kobiecina o czarnych lśniących oczach, z pięknymi kruczymi włosami przyprószonymi siwizną, owinięta w kraciastą chustkę. „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”, powiedziała. Była jakby wystraszona.
Na twarzy mamy dostrzegłem jakiś dziwny skurcz czy błysk. Patrząc na kobiecinę, myślałem, że to żebraczka. „Czy ja dobrze trafiłam?”, zapytała. „Tak, na pewno dobrze — odpowiedziała mama zmienionym głosem. — Jest u nas pani synek”, dodała po chwili i obydwie wybuchnęły płaczem.
Była to mama Janka. Przyjechała zobaczyć swego Jasiunia. Straszne były jej przejścia. W dniu 5 grudnia 1942 roku zajechali do ich wsi, do Chomęcisk Małych koło Starego Zamościa, żandarmi i czarni. Kazali opuścić chałupinę i wyjść. Pognano ich do obozu w Zamościu. Rodzina składała się wtedy z pięciu osób: ona, Zofia Tchórzyna, córka Stefcia lat czternaście, synowie — Bolek lat dwanaście, Tadzio lat dziesięć i Janek lat dwa. (Mąż zmarł przedtem, a szesnastoletnia córka Walerka już od czerwca 1942 roku przebywała na robotach w Niemczech.) Jeszcze z Zamościa zabrano Stefcię i wysłano w głąb Niemiec. Matkę z synami zawieziono do Żelechowa. Janek był chory. Miał odmrożone rączki, nóżki i brzuszek, a na dodatek w obozie zaraził się tyfusem.
Niebawem do ochronki zajechała niemiecka kolumna sanitarna i zabrała chorego malca. Gruba Schwester w obcisłym mundurze nawet nie dała matce pocałować chłopca na pożegnanie. Tchórzyna widziała jeszcze, jak odjeżdżający Jasiunio niezdarnie uderza rączką w szybę karetki niemieckiego Czerwonego Krzyża — i została bez: dziecka, z myślą, że straciła go na zawsze.
Gdy tylko Zofia Tchórzyna dowiedziała się, że jej Jasiunio żyje, zostawiła swoich synków na ludzkiej opiece i pojechała go odszukać, sprawdzić, czy nie zaszła jakaś, pomyłka.
Janek nie chciał się przywitać ze swoją matką, choć gdy tylko rodzice dowiedzieli się, kim jest, wszyscy zaczęliśmy go uczyć jego prawdziwego imienia i nazwiska. Gdy mówiliśmy mu: „Nazywasz się Jan Tchórz”, on oburzony krzyczał: „Aś ne Tuś, Aś Ksyś!” Gdy rodzona matka przytuliła go do piersi i zaczęła całować, odepchnął ją brutalnie i począł wydrapywać każdy pocałunek.
Została u nas kilka dni. Pragnęła się nacieszyć dzieckiem. Rodzice też chcieli, żeby się Janek do niej przyzwyczaił. Myśmy z bratem byli zbici z pantałyku. Cieszyliśmy się, że odnalazła się mama Janka, a jednocześnie baliśmy się, że zechce nam go zabrać. Miała przecież do tego prawo. Na razie jednak o zabraniu nie było mowy. Zofia Tchórzyna nie mogła swemu dziecku zapewnić bytu. Żyła w nędzy. Po kilku dniach, zaopatrzona na drogę, wyjechała do Żelechowa.
Pierwszy list, który za jakiś czas nadszedł, był bardzo smutny:

„Drogie Państwo! Donoszę Wam o swojem zdrowiu i powodzeniu. Gdym powróciła od Państwa, miałam listy od córek. Przykro mnie, bardzo tęsknią. Młodsza pisała, że nie wykonała w fabryce roboty, a jak się z tem nie zgodzi, to oddadzą ją do obozu. Jeździłam w swoje strony, do Zamojszczyzny. Dom mój rozebrali, na drugie miejsce złożyli. Pole obsiewają ci, co gospodarzą. Ojca odwiedziłam. Czuje się niedobrze, co już liczy sobie przeszło 70 lat. Starsza córka, Walerka, wróciła z powrotem na majątek z fabryki. Tadziu i Bolcio dzięki Bogu zdrowi. Ja się czułam niedobrze, bo z przemęczenia, w Rejowcu czekałam na pociąg 16 godzin i parę minut. Mamusia pozdrawia Jasiunia, całuje tysiące razy i również wszystkich w domu i pozdrawiam najbliższych, szczęśliwego przeżycia. Tak na razie kończę te parę słów Zostańcie z Bogiem
Zofia Tchórzyna”

Korespondencja z Tchórzyną trwała aż do nadejścia frontu. (…)”

C.D.N.