Broszka z kolczyków

Wojna z reguły powoduje, że ludzie tracą kosztowności. Tak było i z biżuterią Skręcipitki, której ocałały jedynie drobiazgi… Między innymi kolczyki. Lekkie, z dętego złota, a więc niewiele warte nawet jako kruszec. Tę parę podarowała jednej ze swoich wnukowych. Kolczyki były troszkę uszkodzone (co widać na fotografii), a wnukowa nie miała przekłutych uszu. Postanowiła więc zamiast je reperować – przerobić na… broszkę. I tak w latach 60-tych przedwojenna biżuteria nabrała nowego wyrazu.

Testament Skręcipitki

Ostatni wpis w tym roku. Oto testament Skręcipitki. Sporządzony w 1969 roku w obecności świadków. Ich dane można już ujawnić, bo przecież numery dowodów osobistych dawno się zmieniły… No i nie wszyscy świadkowie żyją.

 Po podpisie widać, jak bardzo zmieniło się pismo ukochanej Antoleńka. Ale cóż… z damy, która wyglądała kiedyś tak…

Leokadia Karolina Przybytkowska

…została starowinka, której ostatnie zdjęcie prezentuję poniżej…

Leokadia Karolina z Przybytkowskich Adamska na kolanach z wnuczką Małgorzatą Karoliną Piekarską

Na fotografii jest z wnukową – Haliną ze Steców i prawnuczką Małgorzatą Karoliną Piekarską.

Jeszcze słówko o listach Janki…

Podczas porządków znalazłem też list Janki do Skręcipitki. List pisany w czasach dziecinnych, ale później niż list pisany do Ojca do Sanatorium. Data, kiedy powstał – nieznana, ale prawdopodobnie wtedy, gdy Antoleniek przebywał w Rosji.

Kochana Mamusiu!
Mamusia nie ma pojęcia, jak mi smutno bez mamuni wczoraj poszłam z ciocią niunią i z Wandzią na Kępę, ale ciocia Niunia musiała jechać do Chrostowskiego więc jechałysmy dorożką i wie mamunia co mi się stało na nieszczęście, któremu wiem że sama byłam winna, ale już stało się nic niepomoga nic płacze ani gniewy nic co było to nie jest nie pisze się wre jest, zgóbiłam książeczkę do nabożeństwa ta co od cioci Mani. Niech mamusia przyjedzie na Kępę, ale niech mamunia się nie gniewa o książeczkę bo ja i tak mam dosyć, dosyć się napłakałam jest mi tu bardzo dorbze tylko tęśkno za mamunią.
mamuniu najukochańsza
córeczka Janinka 

Wspomniana w liście Wanda to Wanda z domu Orlicka po mężu Poniatowska. Niunia to jej mama Henryka z domu Adamska )siostra Antoleńka), zwana czasem Heńką, a Mańcia to Maria Węgierkiewiczowa tez z domu Adamska (druga siostra Antoleńka). Wanda Poniatowska, wraz ze swą matką Henryką Orlicką, zostały w czasie okupacji wyprowadzone w ruiny zlikwidowanego już wtedy getta i rozstrzelane przez Niemców 10 lutego 1944 roku.

Na zdjęciu poniżej Wanda jako dziecko i Wanda doroślejsza, ale jeszcze przed wojną.  

A tu jeszcze raz, dla przypomnienia, Antoleniek z siostrami.

Antoni Adamski z siostrami Henryką i Marią

Ostatnie listy Skręcipitki

Podczas świątecznych porządków wpadły w moje ręce jedne z ostatnich listów Skręcipitki. Pisała je w latach 50-tych do swojego wnuka Macieja, który przebywał wtedy na studiach w Lublinie. Osobliwe to listy. Pełne modlitw, a także… próśb o ich zniszczenie, bo w listach są… błędy. Przyznam, że bardzo mnie te listy rozczuliły.

8/5 1953 r.
Kochany mój Maciusiu!
bardzo Ci dziękuje za list ktury mi sprawił tyle przyjemności, Bóg Ci zapłać. Paczki jeszcze nie otrzymałam z brudną bielizną więc nie mogę przysłać tej koszuli okturej pisałeś.
7/5 Wczoraj Ojciec przysłał list do Babki że jeszcze nie skończył planu i nie dostał pieniędzy aż skończy. Sami są bez grosza kłopoczą sie o Ciebie że ty potrzebujesz, Ale ma nadzieję że prędko skończy , sam był chory 3 dni mały Bronus też miał zastrzyki. mamusia na te zapalenie skury tam nie takiego. Musza przyjechać do Warszawy specyalisty. Maciulku piszesz że masz egzamin w sobote niech Ci Bóg pomoże będę się modliła. Ty wiesz, że zawasz tylko modlitwa. mamusia chora niemam spokoju wiecznie sie lekam onią, jak wiesz sam. Kończę syneczku zostań z Bogiem. Twoja B.K.A.
jak będziesz mógł to napisz a ten list podzeej bo wnim są błędy.     

17/5 1953 r.
Mój kochany Maciusiu!
Dzisiej przyszedł list otwarty, Więc przeczytałam i widzę, że to związane z wycieczko, o kturej Tyś mi pisał, Wiec w tej chwili wysyłam. Dlaczego oni do Ciebie nie wysłali. Może teraz być zapuźno bo długo list idzie. kończe Mój Kochany Maciusiu. Niech Ci Bóg pomoże w wszystkiem, Matka Boska Częstochowska Ciebie nie opuści na każdym kroku będzie Cie strzegła w twojej podruży.
spieszę się wysłać. Twoja na zawsze B.K.A.
jak przeczytasz to podrzyj, bo są błędy.
Maciusiu w yej chwili dostałam list od mamusi pisze, że jej troche lepiej. Uspokoiłam się trochę. Pisze to samo co Ojciec mniej więcej spodziewa się za tydzień przyjazdu do Warszawy jeśli mu Bóg pozwoli skończyć plany Całuję Cię serdecznie.  

Kochany Maciusiu, 

Dziękuje Ci za pamięć omni, Niech Bóg Ci pomaga wewszystkim. Mamusia jeszcze nie przyjechała pisze że w końcu tygodnia przyjedzie.
To ja poszłam sama do Doktora i prosiłam żeby napisał. Maciusiu napisz, jak otrzymasz bo mi smutno za wami  i kartke podrzyj

Twoja Babcia Karolcia

21/5 1952

Maciusiu! Kochany Doktór wtej chwili napisał musisz mu podziękować. 

Świadectwo ślubu – Antoleńka i Skręcipitki

Już po wystawie. Przy okazji jej przygotowywania i likwidacji wpadł nam w ręce jeszcze jeden dokument. To świadectwo ślubu Antoleńka i Skręcipitki. Wydane zostało wprawdzie już w czasach PRL, ale zawiera sporo informacji. Przede wszystkim dotyczących wieku pary młodej. Kto dziś tak młodo wychodzi za mąż? Kto tak młodo żeni się?

Już po spektaklu, ale… wystawa trwa

Dziś odbyło się ostatnie w tym roku przedstawienie “Listów do Skręcipitki”. Grałem tam, gdzie miała miejsce premiera, czyli w Klubie Kultury Saska Kępa.

Ostatni spektakl był dość niezwykły, ponieważ przyszli ci, którzy znali osobiście tytułową Skręcipitkę. Tak więc były jej dalekie kuzynki i kolega jej wnuka, autor tego zdjęcia poniżej.

Leokadia Karolina z Przybytkowskich Adamska na kolanach z wnuczką Małgorzatą Karoliną Piekarską

Teraz jest już po spektaklu, ale… wystawa pamiątek po bohaterach monodramu trwa. W Klubie Kultury Saska Kępa przy ulicy Brukselskiej 23 będzie ją można oglądać do 22 grudnia.
Zapraszam w imieniu swoim, reżyserki Małgorzaty Szyszki i scenarzystki Małgorzaty Karoliny Piekarskiej – prawnuczki Skręcipitki, która swoje drugie imię dostała własnie na jej cześć.

Skręcipitka i reszta rodziny Antoleńka, czyli II Wojna Światowa cz. VII – Janek wraca do swoich

Jak wspominałem Skręcipitka, która najpierw była przeciwna temu, by córka brała na wychowanie obce dziecko z domu dziecka najbardziej przywiązała się do pochodzącego z Zamojszczyzny Janka. Najbardziej tez przeżyła rozstanie z dzieckiem, które przecież powinno było wrócić w swoje strony.

(…) 20 kwietnia zjawił się u nas najmniej oczekiwany gość, którego przybycie wywołało rodzinną rewolucję i spowodowało głęboki wstrząs. Przyjechała matka Janka, Zofia Tchórzyna. Myśleliśmy często o niej, co się z nią dzieje i czy wróciła już do siebie, na Zamojszczyznę. W to, że żyje, nie wątpiliśmy ani na chwilę. Że po wojnie zabierze Janka, zdawaliśmy sobie sprawę już od momentu, gdy rozpoznała go na zdjęciu w 1943 roku i przyjechała wówczas do nas w odwiedziny, nie spodziewaliśmy się tylko, że to nastąpi już. Ucieszyliśmy się ze spotkania, ale trochę sztucznie. Nie powiedziała nic na temat zabrania Janka, ale myśmy wiedzieli. Najpierw chyba wyczuł to Janek. Nie chciał się z nią przywitać, chował się za spódnicę babci. „To nie moja mama! To nie moja mama!”, krzyczał tupiąc. Biedna kobieta rozpłakała się, my też tłumiliśmy łzy.
Tragiczne były jej dzieje. Gdy przewalił się front, wróciła natychmiast do rodzinnej wsi, do swoich Chomęcisk Małych koło Starego Zamościa. Niemieccy koloniści przenieśli jej chałupę kilka kilometrów dalej, aż na Borowinę. Mieszkając „na komornem”, chodziła „na wyrobek, na cudze”, do drugiej wsi, bo swego nie miała ani czym obsiać, ani czym obsadzić. Jej wieś była przez pewien okres terenem frontu. Pozostało po nim wiele śladów. Na jej polu leżało wiele niewypałów, a studnia zasypana była pociskami. Pewnego dnia, gdy wróciła z wyrobku, zastała dwie trumienki ze szczątkami obydwu synów rozerwanych przez minę. Nagle została sama. Córki w Niemczech, Jasiunio w ogarniętej powstaniem Warszawie — wyła z bólu, myślała, że oszaleje. Gdy usłyszała, że Warszawa wolna, że mieszkańcy do niej wracają, ruszyła „rzemiennym dyszlem” — piechotą, chłopską podwodą, pociągiem, czym się dało, po swego Jasiunia.
Leokadia Karolina z Przybytkowskich Adamska Smutna była teraz każda godzina. Mama starała się, jak mogła, opanować swoje uczucia, by ulżyć Tchórzynie i Jankowi. Tłumaczyła małemu, że prawdziwa mama przyjechała po niego. Zdobyła u pana Gregorczyka cukierki i czekoladę, dała Tchórzynie, żeby ułatwić jej pozyskanie względów Janka. Nie pomogło. Janek się po chłopsku zaciął. Cukierki i czekolada zostały nie tknięte. Gdy rodzona matka całowała go po policzkach, odpychał ją i wydrapywał ze złością każdy pocałunek. Serca nam się krajały, ale rozumieliśmy wszyscy, że Janek musi wrócić do swej matki.
24 kwietnia nadszedł moment rozstania. Mama przygotowała żywność na drogę, ojciec pomógł spakować łaszki Janka i zabawki. Wyruszyli na Dworzec Wschodni.
Ja zostałem z babcią i Bronkiem w domu. Babcia (Skręcipitka – przyp. ZM.) nie mogła sobie znaleźć miejsca, żadna robota jej nie szła. Ja też nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, wreszcie postanowiłem nanosić wody. Po napełnieniu wanny ległem kompletnie skonany i niebawem zasnąłem.
Jak opowiadał potem ojciec, szli na piechotę Solcem, Wybrzeżem Kościuszkowskim do niedawno otwartego mostu pontonowego, potem Ratuszową do Targowej, następnie do Kijowskiej. Janek przez cały czas nie odzywał się. Nie pomogły namowy na cukierki ani na czekoladę. Gdy nadszedł moment pożegnania, zaledwie zdobył się na objęcie ojca i mamy za szyję. Z całej siły opanowywali wzruszenie, ale Tchórzyna nie wytrzymała i rozpłakała się serdecznie. Odjechała z Jankiem pociągiem towarowym, do którego wagonów powstawiane były drewniane ławki. Rodzice wrócili bardzo późno, zgnębieni i zmęczeni.”

A co dalej ze Skręcipitką, która tak mocno przywiązała się do chłopca z Zamojszczyzny?

„7 maja poszedłem z babcią (Skręcipitką – przyp. ZM.) do Muzeum Narodowego na wystawę Warszawa oskarża. Musiałem przecież babci zastąpić nieodżałowanego Janka. W hallu powitał nas posąg króla Zygmunta z kolumny, który jeszcze kilka-naście dni przedtem leżał zwalony przed ruinami Zamku. Obok ocalały posąg gladiatora z napisem: „Ave Caesar! Morituri te salutant.” W zniszczonych salach pełno rzeźb z odpryskami po kulach i odłamkach, podziurawione, podarte i nadpalone obrazy, poprzestrzeliwane portrety, skrzynie z rozbitą ceramiką. Nie przypuszczałem wówczas, że później przez siedemnaście lat Muzeum Narodowe będzie moim warsztatem pracy, że poznam i będę współpracował z ludźmi, którzy od 1939 roku ratowali skarby naszej kultury i na swych posterunkach też byli żołnierzami. Ludzi takich jak pan Jan Piech, który dźwigał na własnych plecach skrzynie z monetami, aby je ukryć; Wiktor Dryk, który woził z płonącego Zamku do Muzeum obrazy Bacciarellego, meble i brązy; pan Oleś Dawidziak, który zawsze umiał wykiwać Niemców; pani Chojnacka, potajemnie rejestrująca zabierane przez Niemców dzieła; panowie Bolesław Krystosiak, Władysław Kaniewski i wielu, wielu innych. Swoją obecnością nie dawali mi zapomnieć o heroizmie tamtych dni, a swoją codzienną pracą o konieczności odbudowy.
W nocy z 9 na 10 maja obudziła nas kanonada. Półprzytomni zerwaliśmy się na równe nogi. Nad miastem wystrzeliwały w niebo kolorowe rakiety i słychać było szczekanie zenitówek. Czyżby nalot?! Dopiero po chwili uświadomiliśmy sobie, że to niemożliwe. Więc co? Ojciec wyjaśnił krótko: „Nareszcie skończyła się wojna!”

A na zdjęciu poniżej ja z… Jankiem. Zdjęcie wykonane w ubiegłym roku. Historia zatoczyła koło. Między nami na ścianie portret Skręcipitki autorstwa jej wnuka Macieja, a z boku krzyż z powstańczego grobu jej pierworodnego wnuka – Antka, który imię dostał przecież po Antoleńku…

Skręcipitka i reszta rodziny Antoleńka, czyli II Wojna Światowa cz. VI – Powrót do Warszawy

W lutym 1945 roku mąż Janki zdecydował się pojechać do Warszawy i zbadać, czy można wracać do domu. Przysłał stamtąd list:

„Mieszkanie nasze zastałem całe, ale w stanie opłakanym. Brak dachówek doprowadził do tego, że prawie w całym mieszkaniu kapie z sufitu. W mieszkaniu nieopisany bałagan. Meble są prawie wszystkie. Brak tylko jednej małej (tej z szybkami) półki w gabinecie, łóżeczka Maćkowego i stolika Antka (szuflada od stolika jest). Nadto w stołowym zabrano materac z otomany. U mamy skradli maszynę. Drzwi do szafy są wyłamane (jedno skrzydło) i rozbite na kawałki. Zabiłem nimi otwór w drzwiach wejściowych. W całym mieszkaniu rozrzucone są papiery, listy i fotografie (między innymi te, na podstawie których powstał monodram – przyp. ZM.) oraz gałgany, które nie posiadały żadnej wartości dla złodzieja. Garnki, naczynia, szklanki itd. całkowicie rozkradzione. Obraz nędzy i rozpaczy. Książki w leju gniją i zaledwie odnalazłem parę sztuk, i to w rozpaczliwym stanie. Książki Mamy rozkradziono i częściowo to, co zostało, zniszczono. Szyby są prawie wszystkie. Tylko w niektórych oknach są poprzebijane kulami karabinowymi lub odłamkami pocisków. Po uprzątnięciu, na co nie miałem czasu, w mieszkaniu można będzie mieszkać. Mieszkanie Rodziców jest w lepszym stanie, jednak więcej brak mebli. U Ojca z gabinetu skradziono półkę dużą, półkę małą, komplet mebelków stalowych i fotel do biurka. W stołowym brak mebelków wyściełanych, kredensu i stołu. Szafa w przedpokoju stoi cała i nie uszkodzona. Możliwe jest, iż część rzeczy jeszcze się odnajdzie w innych mieszkaniach. Oczywiście, jak wszędzie, i tu pełno papierów na ziemi w gabinecie i w pokoju pp. Symonowiczów (który się znalazł, jest z panią Ireną w majątku; pod Krakowem). Portrety na ścianach wiszą; brak tylko części obrazków. Zabiłem okna w mieszkaniu Rodziców, tekturą i dyktą. Skrzydeł zewnętrznych brak, są tylko wewnętrzne, które były w pokoju Leona. Czesiek podobno był na Sadybie w okresie, gdy do bloku nie wpuszczało nikogo wojsko. Rozmawiał z nim przez ogrodzenie Sieradzki, ale o czym mówili, nie wiem, gdyż jeszcze widziałem się z Sieradzkim. Na Sadybie będę jeszcze i wtedy postaram się o uporządkowanie mieszkania i dowiedzieć się bliższych szczegółów. We wtorek przez 15 minut byłem na Saskiej Kępie. Będę tam jeszcze. Byłem u cioci Nadzi. Na razie jest bądź już na Kępie, bądź na wsi. Żórawski wrócił. Zmarł tylko Wujo Józio w listopadzie.
Warszawa wygląda strasznie. Widok, jaki ma się przed oczyma, nie da się opisać. Kępa jest tylko uszkodzona przez pociski artyleryjskie. Chałupa Mamy ucierpiała najwięcej (dom, w którym dziś mieszkam – przyp. ZM.). Najgorsze, że pod okiem wszystkich rozkradają, co się tylko da. Okna i drzwi już rozkradziono. Na co teraz kolej przyjdzie, trudno powiedzieć. Dom nie nadaje się zupełnie do zamieszkania. Najwięcej uszkodzony jest dom Wuja Józia. Chałupa Babci stoi. Tyle na razie o Kępie. Poza tym nie byłem jeszcze nigdzie. (…)”

Mąż Janki, a zięć Skręcipitki – Bronisław, wrócił wkrótce do Częstochowy, a potem 5 marca 1945 roku wszyscy zdecydowali się na powrót do Warszawy. Dojechali po niezwykle męczącej podróży, bo do miasta ciągnęły tłumy Warszawiaków.

„(…) z całą ostrością poczułem jakiś dziwny zapach, który nam towarzyszył od dworca. Zwróciłem na to uwagę ojcu. „To zapach zgliszcz i pogorzelisk”, wyjaśnił. Zapach ten towarzyszył nam potem przez wiele miesięcy.
Mimo że wokół były gruzy i zgliszcza, na ulicy panował ruch. W różne strony szli ludzie z torbami, plecakami, tobołkami, niektórzy ciągnęli obładowane sanki. Jechaliśmy kanionem wypalonych i zniszczonych domów ulicy Grójeckiej. Gdy zobaczyliśmy mur Zieleniaka, powiedziałem: „Ta sama droga, którą nas wygnano.” Skręciliśmy w Opaczewską, a następnie polnymi drogami wjechaliśmy w Rakowiecką. Tu ruch był jeszcze większy. Mijaliśmy dziesiątki przechodniów, furmanki, samochody wojskowe.
Wszędzie domy były wypalone. (…) Wjechaliśmy na podwórko. Przed naszą klatką schodową, w miejscu, gdzie pogrzebaliśmy podczas powstania niemieckiego obergefreitra, widniał na wpół zasypany dół. Widocznie zabrali go Niemcy. Wrócił do swoich, tylko nie tak, jak o tym, biedak, marzył. Z prawej strony podwórka na mogile kobiety poległej w mieszkaniu państwa Krukowskich tkwił krzyż jak przed sześcioma miesiącami, a w głębi, pod zachodnim skrzydłem bloku, widoczna była mogiła babci Rossowskiej. Żegnały i witały nas groby. (…) Nocowaliśmy u państwa Szczerkowskich. Nie mogłem się nagadać z Mirkiem. Nie widzieliśmy się przecież przeszło pół roku.
Na drugi dzień rano poszliśmy z ojcem do naszego mieszkania. Rzeczywiście przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. W każdym pokoju kupa śmieci z zamarzniętymi i zaskorupiałymi ludzkimi odchodami, książki porozwalane z powydzieranymi kartkami. Piec w jednym z pokojów rozebrany do połowy. Zakasaliśmy rękawy i zabraliśmy się do sprzątania.
Dopiero na trzeci dzień mogliśmy zamieszkać u siebie. Na szczęście przewody kominowe były w jakim takim stanie, mogliśmy więc palić w piecach i pod kuchnią. Na pierwszy ogień poszły śmiecie i gałgany, a potem skrzynia od tapczanu, ponieważ materac został wyszabrowany. Problem stanowiła woda, po którą trzeba było chodzić na drugą stronę ulicy Okrężnej, w sumie około 180 metrów tam i z powrotem plus schody na trzecie piętro.
(…) mróz nie ustępował.”

C.D.N.

Skręcipitka i reszta rodziny Antoleńka, czyli II Wojna Światowa cz. V – Tułacze życie w Częstochowie

Wspominałem, że w obozie przejściowym w Pruszkowie ciężarną Jankę rozdzielono z mężem. Stamtąd wraz z teściami, Maćkiem – autorem wspomnień, Jankiem i matką (Skręcipitką) trafiła do Częstochowy. Była w siódmym miesiącu ciąży. Miała 39 lat.

„Do Częstochowy przybyliśmy późnym popołudniem. Dworzec roił się od wojska. Pod podcieniami peronów znajdował się jednak punkt PCK i RGO. Tu nas przytulono, dając gorący posiłek i skierowując do biur RGO na ulicy Kościuszki. Dawno mi nie smakowała żadna zupa tak jak ta, częstochowska.
Ledwo się dowlekliśmy pod wskazany adres. Matka miała nogi spuchnięte jak banie, nogom Janka również nic nie brakowało. Babcia Zosia (Zofia z Ruszczykowskich Piekarska, teściowa Janki – przyp. ZM.) ledwo szła podtrzymując dziadka osłabionego dodatkowo rozstrojem żołądka. Jedynie babcia Karolcia i ja odzyskaliśmy werwę. W biurach RGO na Kościuszki panował niezwykły ruch i tłok. Wśród dziesiątków wysiedleńców, wychudłych, zgnębionych, przewijali się liczni częstochowianie, oferując dach nad głową. Mogliśmy i my łatwo otrzymać przytułek, ale musielibyśmy się rozdzielić, nikt bowiem nie był w stanie przyjąć aż sześciu osób. (…) RGO przydzieliła nam dach nad głową na ulicy Jasnogórskiej 28, w jednym z nowo wybudowanych baraków, który opuścili kolejarze niemieccy. Ruszyliśmy tam z tobołkami, a pan Cekiera pomógł nam nieść nędzny dobytek.
Świeży, jeszcze nie okopany od przyziemia barak pachniał żywicą. Znajdowały się w nim piętrowe prycze z papierowymi siennikami wypchanymi świeżą słomą. Po tygodniu tułaczki nareszcie własny kąt. Zainstalowaliśmy się zaraz z brzegu, w rogu baraku. Byliśmy razem. Zmęczeni nie do opisania, zasnęliśmy szybko.
Jak się okazało nazajutrz, mieliśmy szczęście. Zaraz za naszymi barakami mieściły się baraki Arbeitsamtu, gdzie był prowizoryczny obóz dla zatrzymanych w łapankach. Jedna z grup wysiedleńców trafiła przez pomyłkę do tych właśnie baraków. Przyjęto ich oczywiście, ale następnego dnia wysłano na roboty do Niemiec. (…)
Dziadek (Ludwik Piekarski, teść Janki – przyp. ZM.) znał osobiście z czasów przedwojennych, gdy był dyrektorem Polskiego Instytutu Wodociągowo-Kanalizacyjnego, dyrektora Wodociągów w Częstochowie, inżyniera Knauera. Postanowił odnowić starą znajomość i dzięki inżynierowi Knauerowi uzyskał dla siebie i babki kąt w biurze Wodociągów, a nadto możliwość skromnego zarobku przy jakichś pracach biurowych. Babcia Karolcia niebawem też skorzystała z życzliwości obcych ludzi, „z ulicy”: państwo Męclewscy z II Alei udzielili jej bezinteresownie gościny — mogła u nich nocować, co w jej wieku i przy jesiennych chłodach było wielkim dobrodziejstwem. Babcia Karolcia przychodziła do nas co rano, nierzadko przynosząc coś do jedzenia od państwa Męclewskich — świeży chleb, margarynę i marmoladę. Z dziadkiem i babcią Zosią spotykaliśmy się dopiero w stołówce RGO na rogu alei Wolności i ulicy Biegańskiego. Na każdy posiłek trzeba było iść prawie trzy kilometry w obydwie strony. Ponieważ mama czuła się nie najlepiej, przynosiliśmy jej często obiad w puszce po konserwach. Dla naszego małego platfusa, Janka, była to trudna wędrówka, ale tak się przywiązał do babci Karolci, że nie opuszczał jej ani na krok.”

W Częstochowie Janka urodziła trzeciego syna.

„Rytm życia domowego zmienił się diametralnie. Wszystko było podporządkowane maluchowi. Wszyscy chcieli coś koło niego i dla niego robić. Tylko babcia (Skręcipitka – przyp. ZM.) pozostała wierna Jankowi.
„Jakie damy mu imię?”, zapytał ojciec. „Już dawno zdecydowałam, jak jeszcze ciebie nie było — odpowiedziała matka. — Myślałam stale o tobie i o Antku i powiedziałam sobie, że dam dziecku wasze imiona. Który z was pierwszy wróci, jego imię będzie pierwsze. Niech będzie więc Bronisław Antoni.”
W dniu 14 listopada 1944 roku tak też został braciszek zapisany w naszym dokumencie pobytu w Częstochowie, wystawionym przez RGO.”

Najmłodszy i najstarszy syn Janki nigdy się nie poznali. Po wyzwoleniu okazało się, że Antek zginął 7 września 1944 roku, a Bronuś urodził się przecież dwa miesiące później.

W Częstochowie rodzina doczekała nadejścia frontu i wkroczenia wojsk radzieckich przezywając przy okazji potworny głód. Wtedy bardzo zaradną osobą okazała się… Skręcipitka.

„Zbliżanie się frontu wpłynęło na skurczenie się rynku. Ceny skoczyły, z żywnością było krucho. 15 stycznia zajrzał do naszego domu dotkliwy głód. Zabrakło nawet marmolady. Chleb częstochowski, tzw. popularka, był nieosiągalny. Bardzo mi tego dnia pachniał. Jak na warunki okupacyjne, był zresztą smaczny, różnił się zasadniczo od warszawskiego „dźwiękowca”. Jego czarna spękana skórka korciła zawsze do odłamania. Niosąc go ze sklepu, nigdy nie mogłem sobie odmówić ułamania kawałka. Ale tego dnia, niestety, musieliśmy się zadowolić macą z ostatniej torby czarnej mąki, pieczoną na blasze. Nie można było dostać nawet kartofli.
Dopiero nazajutrz udało się babci Karolci zdobyć trochę koniny, po którą stała trzy godziny w kolejce w II Alei. Front wówczas był już blisko miasta.
(…) Mama z babcią zaczęły przygotowywać koninę, nacierając ją czymś. Gdy włożyły ją do garnka i postawiły na blasze, nastąpiła seria bardzo bliskich detonacji i dom zatrząsł się w posadach. Myśleliśmy, że to przypadkowe pociski, ale niebawem kanonada rozpętała się na dobre ze wszystkich stron. Ponieważ mieszkaliśmy na poddaszu, mając nad głową tylko poszycie z cienkich desek, mama zdecydowała, że zejdziemy wszyscy do sąsiadki na parter. Konina dusiła się sama na wolnym ogniu.
Zapadł zmrok. Po którejś z rzędu detonacji zgasło światło elektryczne i sąsiadka zapaliła świeczkę. Siedzieliśmy stłoczeni w półmroku, zastanawiając się, co nas czeka. Chyba tym razem, w Częstochowie, Niemcy nie będą stawiali długo oporu. Myślałem jednak z niepokojem o zaporze przeciwczołgowej i bunkrach na Warszawskiej i Wilsona. Przypomniałem sobie też, że naprzeciwko są koszary Kałmuków i Ukraińców — a jak zechcą nas na odchodnym wymordować? Myśli te przerwało mi wejście sąsiadki zamieszkałej kilka domów dalej. Była zdenerwowana, bo wpadł do niej jakiś Niemiec i grożąc pistoletem, kazał sobie dać ubranie cywilne. Znaczyłoby to, pomyślałem, że Niemcy już nie mają szans odwrotu. (…) Mama, dziadek, babcia i Janek byli mniej odporni. Mnie natomiast dręczył przede wszystkim niemożliwy do zniesienia głód. W naszym mieszkaniu na blasze dusiła się przecież konina. Gdy przypomniałem o tym ojcu, wstał z krzesła i oświadczył, że idzie na górę zobaczyć, co z mięsem. Mama wystraszona próbowała oponować. Ojciec uśmiechnął się i powiedział: „Już drugi raz nie będziemy tacy lekkomyślni. Przecież nie odejdziemy znów głodni, zostawiając pełen garnek pachnący świeżym ścierwem.” Spojrzeliśmy na ojca pytająco. Ale widząc, jak się uśmiecha, zrozumieliśmy, że o tym odejściu to był żart. Mama pozwoliła mi iść razem z ojcem.
W mieszkaniu nie potrzebowaliśmy nawet zapalać świeczki — blask dalekiego pożaru, gdzieś na Stradomiu, świecił nam wystarczająco. Zaspokoiliśmy łapczywie głód, wzięliśmy garnek ze sobą i zeszliśmy na dół. Zachciało mi się okropnie spać. Wtuliłem się gdzieś w kąt koło mamy i mimo rozlegających się od czasu do czasu dość silnych detonacji zasnąłem.”

C.D.N.

Skręcipitka i reszta rodziny Antoleńka, czyli II Wojna Światowa cz. IV – Powstanie Warszawskie

Gdy wybuchło Powstanie Janka – córka Antoleńka była w zaawansowanej ciąży. Spodziewała się trzeciego dziecka. Jej najstarszy syn Antek, nazwany tak na cześć zmarłego ojca, poszedł do Powstania. Mąż Bronisław też. Została z 12-letnim Maćkiem, który biegał między domem, a umieszczonym w bloku na Sadybie szpitalem polowym, z teściami i matką, czyli Skręcipitką. To właśnie na tę ostatnią spadła opieka nad małym Jasiem z Zamojszczyzny.

„Wróciłem przed naszą klatkę schodową. Na stopniach wejściowych matka z babcią i panią Szczerkowską oraz nianią małej Tereski obierały jabłka na marmoladę dla żołnierzy. Tereska o dwa kroki dalej dreptała niezdarnie, trzymając się drutu ogradzającego trawnik. (…)  W ogrodzie panował ruch, przechodzili wciąż żołnierze, łącznicy, sanitariuszki. Nagle za figurą Matki Boskiej w ogródku generałowej dostrzegłem obłok ziemi i dymu. Powietrze wokół pociemniało, równocześnie rozległa się potężna detonacja i prąd sprężonego powietrza uderzył mnie z taką siłą, że aż zachwiałem się na nogach. W sekundę później usłyszałem rozdzierający krzyk dziecka, który umilkł nagle, ustępując krzykom kobiet. Obejrzałem się. Przed klatką była kotłowanina. Babcia (Skręcipitka – przyp. ZM) niezdarnie podnosiła się z ziemi i ciągnęła za rączkę wyrywającego się Janka. Niania Tereski krzyczała rozpaczliwie, podnosząc dziecko. Z otwartej buzi Tereski sączyła się wąska strużka krwi. Ktoś pobiegł do klatki numer 7 po sanitariuszkę. Przybiegła natychmiast siostra o czarnych, siwiejących włosach, ubrana w granatowy tenisowy żakiet. Wzięła delikatnie „lejące się przez ręce” dziecko i pobiegła w kierunku sali operacyjnej. Niania Tereski zanosiła się szlochem. (…) Zszedłem do piwnicy. Detonacje nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Myślałem o Teresce — szpital tuż, tuż, pomoc natychmiast, na pewno wyzdrowieje. Niestety, za półtorej godziny przyniesiono z powrotem ciało Tereski. Odłamek, który ją uderzył w plecy, przebił opłucną — krwotok i koniec. (…) Po południu ojciec przyniósł z fortu skrzynię po pancerfaustach. Mocna była, okuta metalowymi płaskownikami. Poszliśmy do mieszkania państwa Szczerkowskich. W ostatnim pokoju na wprost korytarza leżała na tapczanie Tereska. Jak duża lalka z wosku. Na umytej buzi nie było już krwi. Ciałko spowijał wokół pasa i piersi bezużyteczny teraz bandaż. Otworzyliśmy skrzynię. Młotkiem i obcęgami wyrwaliśmy drewniane łożyska po pancerfaustach. Ktoś wyścielił dno jakimś prześcieradłem. Ojciec w milczeniu ułożył w skrzyni Tereskę. Wieko nie domykało się, bo skrzynia była za płytka, więc wrzasnął na mnie, bym przyniósł kawałek drewna, to się podłoży pod wieko. W milczeniu pobiegłem do kuchni. Miałem żal do ojca, że na mnie krzyczy. Bezradnie szukałem odpowiedniego drewna za piecem, gdy nagle z pokoju, gdzie była Tereska, doszedł mnie szloch. Stanąłem w drzwiach. Ojciec, klęcząc nad skrzynią, z trudem opanowywał łkanie. Nie pamiętam, kto prócz mnie i pani Szczerkowskiej był przy tym.
Grób dla Tereski kopaliśmy jak zwykle z panią Władzią. Był to już drugi rząd grobów. Kopaliśmy pomiędzy dwoma krzakami bzu.”

Sadyba skapitulowała. Całą rodzinę Niemcy pognali do Pruszkowa. Po drodze wszyscy na zmianę nieśli małego Janka Tchórza. Na miejscu w obozie przejściowym w Pruszkowie ciężarną Jankę rozdzielono z mężem. Na zdjęciu autor wspomnień Maciej Piekarski – zdjęcie pochodzi z okresu tuż po wojnie. Czy widać podobieństwo do dziadka Antoleńka?

C.D.N.