Skręcipitka i reszta rodziny Antoleńka, czyli II Wojna Światowa cz. III – jeszcze przed Powstaniem

Trwają obchody 69. rocznicy Powstania Warszawskiego. Pomyślałem, że dla czytelników może być interesujące, co 69 lat temu działo się z żoną i córką Antoleńka. Oczywiście w opowieści posłużę się znów wspomnieniami wnuka Skręcipitki – Macieja Piekarskiego, czyli jego książką „Tak zapamiętałem”. Zanim jednak przejdę do samego Powstania drobne wyjaśnienie. Jeszcze w czasie okupacji w styczniu 1943 roku Janka, która już miała dwoje dzieci, zdecydowała się adoptować chłopca z sierocińca.

„7 stycznia obiegła Warszawę lotem błyskawicy wieść, że na Dworcu Wschodnim kolejarze zatrzymali niemiecki transport dzieci wysiedlonych z Zamojszczyzny, wieziony do Oświęcimia. Tysiące warszawiaków ruszyło na dworzec. Moi rodzice również. Wrócili tego dnia bardzo późno do domu i z niczym. Na dworcu zastali tylko rozogniony tłum. O dzieciach nikt nic nie wiedział — może nie chciał, a może nie mógł przekazać żadnej informacji.
Przez kilka następnych dni rodzice jeździli na dworzec i wracali z pustymi rękami. Wiadomości o dzieciach były jednak prawdziwe. Ojciec z mamą nie dali więc za wygraną i przez znajomych otrzymali z RGO pozwolenie na wzięcie do siebie zamojskiego dziecka.
Jak opowiadała mama, gdy weszli z ojcem do sierocińca, oczom ich ukazały się gromady wychudłych dzieci, przeważnie w wieku sześciu, siedmiu lat. Wśród malców beztrosko igrających po salach dostrzegła mama chłopczyka stojącego na uboczu na lekko wykrzywionych nóżkach i ssącego smoczek. Ubrany był w spodenki z grubego zielonego welwetu. Spod długich rzęs patrzyło na mamę dwoje lśniących czarnych oczu. Gdy tylko spojrzenia ich się spotkały, malec podreptał do pielęgniarki i schował się za jej fartuch, wyglądając zza niego co chwila ciekawie.
Jak się nazywał? Kim są czy byli jego rodzice? Nie umiał powiedzieć. Czy w ogóle kiedyś mówił? Czy może wskutek przeżyć zatrzymał się nagle w rozwoju? Nikt nie umiał odpowiedzieć na te pytania. Jego dziecięcy współwięźniowie z transportu nic o nim nie wiedzieli. Nikt z nich nie pamiętał, skąd go zabrano. W sierocińcu nadano mu imiona Krzyś Dionizy.
Gdy mama wzięła go na ręce, popatrzył na nią nieufnie. Gdy pocałowała go w policzek, żachnął się i podrapał rączką miejsce pocałunku, a jego duże, czarne oczy zrobiły się jeszcze większe. Mama zaczęła go kołysać na ręku, coś opowiadając, aby go zainteresować, aby zyskać jego sympatię i względy. Po pewnym czasie zapytała: „Krzysiu? Czy pójdziesz ze mną?” Oczy jego znów się poszerzyły. Popatrzył to na mamę, to na pielęgniarkę i powiedział cicho: „Tia.”
Po załatwieniu niezbędnych formalności rodzice owinęli Krzysia w ciepły koc i zabrali.
Od tego dnia życie w domu zmieniło się. Początkowo babcia (mowa o Skręcipitce – przyp. ZM), rzekomo w moim interesie i w interesie brata, miała rodzicom za złe, że wzięli obce dziecko. Później przywiązała się do niego chyba najmocniej z nas wszystkich.
Krzyś stopniowo wracał do zdrowia po tyfusie, z którego go wyleczono w sierocińcu. Pozostały jeszcze dolegliwości pęcherza, no i odmrożenia. Obydwaj z Antkiem prześcigaliśmy się w wynajdywaniu zabawek i zabaw dla Krzysia. Powoli zaczął odzyskiwać uśmiech.
Dopiero w kilka dni po przybyciu Krzyś zdradził swoje pochodzenie. Kiedy pomagał mamie układać drzewo za piecem, podając kolejne polano, powiedział krótko, po chłopsku: „Na.” A gdy mama zaczęła układać polana w palenisku, dodał: „Mama, na Bozię.” Dopiero po chwili mama zorientowała się, że to oznacza układanie „na krzyż”.
(…) Któregoś dnia ojciec wrócił z miasta z wiadomością, że odnalazła się mama Krzysia. Okazało się, że gdy tylko ludzie wykradli zamojskie dzieci z transportu śmierci, natychmiast je sfotografowano w tych ubrankach i w takim stanie, w jakim były zabrane rodzinom. Zdjęcia miały dwojakie znaczenie: dokumentowały niemiecką zbrodnię na dzieciach i stanowiły podstawę identyfikacji. Zdjęcia dzieci, których imiona, nazwiska i pochodzenie były nieznane, zostały rozesłane przez RGO do miejsc osiedlenia wygnańców z Zamojszczyzny. Wielu z nich znajdowało się w Żelechowie. Tam też na zdjęciu rozpoznała Krzysia jego rodzona matka.
Parę dni potem RGO nadesłało nam dokument stwierdzający, że moi rodzice wzięli na wychowanie z RGO dwu i półletniego Jana Tchórza, którego matka ma na imię Zofia.


Niebawem też nadszedł list od Zofii Tchórzyny:

„W pierwszych słowach mego listu Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Droga Pani! Przepraszam, że tak długo nie pisałam. Nie miałam zdjęcia z obóch braciszków Jasiowych, z Bolcia i Tadzia młodszego. Piszę o swym losie: pracuję przy starcach w przytułku. Dostaję nagrody 100 złotych miesięcznie od Pana Burmistrza. Obiad dostaję w kuchni, co gotują dla nas wysiedlonych. Chłopiec starszy służy u gospodarza, a młodszy Tadzio chodzi do ochronki i dostaje śniadanie i parę deka chleba na kolację. Dwie mam córki, Walercię i Stefcię. Jedna jest w Berlinie, a druga w Prusach u gospodarza. Dłuższy czas nie wiedziałam o nich, bo nie miałam adresu. Starszej lepiej, a w Berlinie młodszej gorzej. Otrzymałam listy razem od obydwóch w maju. Piszą, że są zdrowe, to mnie cieszy. Jasiowi posyłam fotografię w liście i obrazek. Dziękuję Pani za czułe serce, że się Pani zaopiekowała moim dzieckiem. Teraz się już przyzwyczaiłam do swego losu, w jakim się obecnie znajduję. Nie wyobraża sobie Pani, jak miałam początkowo, jak mnie przywieźli do Żelechowa. W Dzień Bożego Narodzenia byłam na mszy. Powracam do swoich dzieci do szkoły, cośmy mieszkali parę rodzin wysiedlonych, usiadłam z Jasiem, zapłakałam, żem nie miała córek przy sobie. W tej chwili przyszły kobiety z Żelechowa i przyniosły nam potraw pośnikowych, podzieliły się z nami opłatkiem. Była to chwila radości. Posyłam często paczki do córki, bo pisze, że brak jej żywności. Pisała mi w liście, że dostają zupę szpinakową na czystej wodzie i po porcji chleba. Żołnierską bochenkę na cztery osoby i idzie na cały dzień do fabryki. Pracuje przy amunicji i materiałach wybuchowych.
Pozdrawiam Panią z całą rodziną i Synka Jasia.
Zofia Tchórz”

Któregoś dnia ktoś zapukał do drzwi. Mama odpowiedziała: „Proszę.” Drzwi się otworzyły i weszła wiejska zabiedzona kobiecina o czarnych lśniących oczach, z pięknymi kruczymi włosami przyprószonymi siwizną, owinięta w kraciastą chustkę. „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”, powiedziała. Była jakby wystraszona.
Na twarzy mamy dostrzegłem jakiś dziwny skurcz czy błysk. Patrząc na kobiecinę, myślałem, że to żebraczka. „Czy ja dobrze trafiłam?”, zapytała. „Tak, na pewno dobrze — odpowiedziała mama zmienionym głosem. — Jest u nas pani synek”, dodała po chwili i obydwie wybuchnęły płaczem.
Była to mama Janka. Przyjechała zobaczyć swego Jasiunia. Straszne były jej przejścia. W dniu 5 grudnia 1942 roku zajechali do ich wsi, do Chomęcisk Małych koło Starego Zamościa, żandarmi i czarni. Kazali opuścić chałupinę i wyjść. Pognano ich do obozu w Zamościu. Rodzina składała się wtedy z pięciu osób: ona, Zofia Tchórzyna, córka Stefcia lat czternaście, synowie — Bolek lat dwanaście, Tadzio lat dziesięć i Janek lat dwa. (Mąż zmarł przedtem, a szesnastoletnia córka Walerka już od czerwca 1942 roku przebywała na robotach w Niemczech.) Jeszcze z Zamościa zabrano Stefcię i wysłano w głąb Niemiec. Matkę z synami zawieziono do Żelechowa. Janek był chory. Miał odmrożone rączki, nóżki i brzuszek, a na dodatek w obozie zaraził się tyfusem.
Niebawem do ochronki zajechała niemiecka kolumna sanitarna i zabrała chorego malca. Gruba Schwester w obcisłym mundurze nawet nie dała matce pocałować chłopca na pożegnanie. Tchórzyna widziała jeszcze, jak odjeżdżający Jasiunio niezdarnie uderza rączką w szybę karetki niemieckiego Czerwonego Krzyża — i została bez: dziecka, z myślą, że straciła go na zawsze.
Gdy tylko Zofia Tchórzyna dowiedziała się, że jej Jasiunio żyje, zostawiła swoich synków na ludzkiej opiece i pojechała go odszukać, sprawdzić, czy nie zaszła jakaś, pomyłka.
Janek nie chciał się przywitać ze swoją matką, choć gdy tylko rodzice dowiedzieli się, kim jest, wszyscy zaczęliśmy go uczyć jego prawdziwego imienia i nazwiska. Gdy mówiliśmy mu: „Nazywasz się Jan Tchórz”, on oburzony krzyczał: „Aś ne Tuś, Aś Ksyś!” Gdy rodzona matka przytuliła go do piersi i zaczęła całować, odepchnął ją brutalnie i począł wydrapywać każdy pocałunek.
Została u nas kilka dni. Pragnęła się nacieszyć dzieckiem. Rodzice też chcieli, żeby się Janek do niej przyzwyczaił. Myśmy z bratem byli zbici z pantałyku. Cieszyliśmy się, że odnalazła się mama Janka, a jednocześnie baliśmy się, że zechce nam go zabrać. Miała przecież do tego prawo. Na razie jednak o zabraniu nie było mowy. Zofia Tchórzyna nie mogła swemu dziecku zapewnić bytu. Żyła w nędzy. Po kilku dniach, zaopatrzona na drogę, wyjechała do Żelechowa.
Pierwszy list, który za jakiś czas nadszedł, był bardzo smutny:

„Drogie Państwo! Donoszę Wam o swojem zdrowiu i powodzeniu. Gdym powróciła od Państwa, miałam listy od córek. Przykro mnie, bardzo tęsknią. Młodsza pisała, że nie wykonała w fabryce roboty, a jak się z tem nie zgodzi, to oddadzą ją do obozu. Jeździłam w swoje strony, do Zamojszczyzny. Dom mój rozebrali, na drugie miejsce złożyli. Pole obsiewają ci, co gospodarzą. Ojca odwiedziłam. Czuje się niedobrze, co już liczy sobie przeszło 70 lat. Starsza córka, Walerka, wróciła z powrotem na majątek z fabryki. Tadziu i Bolcio dzięki Bogu zdrowi. Ja się czułam niedobrze, bo z przemęczenia, w Rejowcu czekałam na pociąg 16 godzin i parę minut. Mamusia pozdrawia Jasiunia, całuje tysiące razy i również wszystkich w domu i pozdrawiam najbliższych, szczęśliwego przeżycia. Tak na razie kończę te parę słów Zostańcie z Bogiem
Zofia Tchórzyna”

Korespondencja z Tchórzyną trwała aż do nadejścia frontu. (…)”

C.D.N.

Skręcipitka i reszta rodziny Antoleńka, czyli II Wojna Światowa cz. II

Obiecywałem, że jeszcze napiszę, co w czasie wojny działo się ze Skręcipitką. Ale to także losy pozostałej rodziny Antoleńka i Skręcipitki. Antoleńkowa siostra Maria wyszła za Węgierkiewicza. To ta Mańcia, która podarowała mu pudełko ciastek, gdy jechał do sanatorium. Chodzi o to pudełko, z którego wyskoczyła… mysz. Przed wojną Mańcia prowadziła cukiernię na Boduena. Oto kolejny fragment wspomnień wnuka Skręcipitki:

„(…) Następnego dnia (Trwa jeszcze obrona Warszawy we wrześniu 1939 roku. – Przyp. ZM.) rozpoczęły się naloty od rana. Samoloty niemieckie nadlatywały falami, co kilkanaście minut. Huk eksplodujących bomb mieszał się ze szczekaniem zenitówek. Ojciec z samego rana wyszedł na miasto. My z mamą schodziliśmy ciągle do piwnic. Dziadkowie przenieśli się dwa piętra wyżej, do państwa Wydrzyckich, a babcia Karolcia poszła do siostry dziadka, a naszej ciotki, Marii Węgierkiewiczowej, na Boduena, gdzie ciotka prowadziła cukiernię w dawnym lokalu Lardellego.”

Co z Geniem? Który pierwszy od Janki miał Historię Polski w 24 obrazkach? I który wiedział, jaki naprawdę jest tytuł książki Sienkiewicza o przygodach Stasia i Nel?  Co z domem, i który Skręcipitka wybudowała w 1938 roku, a w 1939 kończyła?

„Zaszliśmy też do rodziny mamy na Saską Kępę. (Opisana historia dotyczy okresu tuż po kapitulacji – przyp. ZM.) Cioteczny brat mamy, wuj Genek Chodkowski, już wrócił. Walczył, jako porucznik w obronie Grochowa. W dniu kapitulacji schował mundur, nie poszedł do niewoli. Na niemieckie wezwania do rejestracji oficerów nie zgłaszał się. Kilkudziesięcioletni drewniany domek prababci, Anny Przybytkowskiej, był cały. Natomiast w narożnik domu babci Karolci uderzyła bomba.”

Chodzi o ten dom, w którym teraz mieszkam.
W innym fragmencie jest szerzej o obu chłopakach – Heniu i Geniu…

„Kiedyś z mamą odwiedziliśmy jej ciotecznych braci na Saskiej Kępie, wujów Genka i Henryka Chodkowskich. Mama, starsza parę lat, mówiła zawsze o nich z dumą: „Fajne chłopaki” (mieli wówczas dwadzieścia sześć i dwadzieścia osiem lat). Wujowie mieszkali na parterze. Gdy tylko weszliśmy, wuj Henryk  z  dumą  zademonstrował nam swój „wynalazek”. W pokoju nad garażem wujowie przebili w podłodze otwór, zakrywając go klapą maskowaną podłogową klepką i dywanikiem. „Jak Niemcy do drzwi wejściowych — mówił — to my przez klapę do garażu i chodu.” Ta klapa w podłodze kilkakrotnie uratowała im życie.
Obydwaj wujowie bardzo mi imponowali. U wuja Genka w szafie wisiała szabla. Był on bowiem oficerem. W 1939 roku obydwaj walczyli. Wuj Heniek gdzieś na północnym wschodzie, a wuj Genek w Warszawie, na Zaciszu, bronił Grochowa w 80 pułku piechoty. Wuj Henryk wrócił dopiero w październiku. Wuj Genek zaraz po kapitulacji przyszedł do domu, mundur powiesił w szafie obok szabli, która w tej wojnie okazała się nieprzydatna. Szabla ta zawsze mnie zachwycała. Miała dedykację. Wuj Henryk bowiem pracował przed wojną w fabryce szabel Borowskiego. Wykonywał na szablach rysunki i napisy. Gdy wuj Genek otrzymał promocję oficerską, brat sprezentował mu tę szablę. Miała na prawym płazie przy zastawie wytrawiony medalion z Matką Boską, dalej orła i napis: „Honor i Ojczyzna”, na lewym płazie przy zastawie — syrenę, a dalej napis: „ppor. Eugeniuszowi Chodkowskiemu brat Henryk.” (W latach 90-tych, po śmierci obu „chłopaków”, dorosły już wówczas wnuczek Skręcipitki otrzymał na własność szablę, która fascynowała go od dzieciństwa. – Przyp. ZM.)

Obydwaj wujowie zajmowali się sportem. Wuj Henryk był namiętnym wioślarzem, toteż gdy tylko zaczęła się okupacja i powstały kłopoty z zaopatrzeniem w żywność, zbudował mały sportowy kajak i pływał nim Wisłą aż do Kozienic (Z Kozienic pochodził jego ojciec, malarz Wacław Chodkowski. – Przyp. ZM.), szmuglując jedzenie dla całej rodziny. Płaską sportową łajbą doskonale omijał nocą niemieckie wodne strefy. Groźna Wisła była bezpieczniejsza niż polskie drogi i ulice Warszawy.

Co z druga siostrą Antoleńka, Henryką, zwaną Heńką? Tą, która wyszła za Janka Orlickiego?

„Na drugi dzień babcia Karolcia pojechała na Saską Kępę do ciotek. Wróciła zapłakana. Tego samego dnia, co u nas tam też była blokada. Gestapo otoczyło willę kuzynki babci, Marii Karpowiczowej, która wynajęła mieszkanie jakimś młodym lokatorom, państwu Tyszkom. Gdy żandarmi obstawili dom i weszli przez furtkę, z okien willi posypały się na nich strzały i granaty. Kilka godzin oblegali willę. Wszyscy obrońcy zginęli. Okazało się, że w willi pracowała tajna drukarnia. Czy ciotka o tym wiedziała? Podczas najścia gestapo nie było jej w domu. Gdy wróciła, zabrano ją na Szucha. Od tej pory ślad po niej zaginął.
W Warszawie wrzało. Wokół obrony drukarni na ulicy Lipskiej 26 na Saskiej Kępie powstawały całe legendy. Opowiadano, że wśród obrońców drukarni znajdowała się kobieta z maleńkim dzieckiem na ręku. Miała strzelać do ostatniego naboju, który zachowała dla siebie.
10 lutego w ruinach getta rozstrzelano ciotkę Henrykę Orlicką, a 11 lutego ciotkę Wandę Poniatowską. Obie te wiadomości uzyskała ciotka Halina Czekańska w dwa dni po śmierci ciotek. W domu zapanowała żałoba.”

Antoni Adamski z siostrami Henryką i Marią

Na zdjęciu z początku XX wieku Antoleniek z siostrami: Henryka (rozstrzelana w ruinach getta) z lewej i Mańcia (od pudełka z ciastkami) z prawej

Co dalej z ukochanymi Antoleńka? O tym wkrótce. w końcu zbliża się kolejna rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego… Co wtedy robiły?

C.D.N.

Skręcipitka z Janinką i II Wojna Światowa cz. I

Dla monodramu nie ma to znaczenia, ale dla tych, którzy lubią wiedzieć „co dalej” często ma znaczenie ogromne. Co dalej ze Skręcipitką? Co z córka pary – Janką? Trochę o tym już pisałem, ale… prawdziwych historii nigdy dość. Jest jedno świetne źródło opowiadające o tym, jak radziła sobie wdowa po Antoleńku w czasie II Wojny światowej. To pamiętnik z okresu wojny, okupacji i Powstania wnuka „Skręcipitki” i syna „Wyskrobka” – Macieja Piekarskiego, czyli wydana w 1979 roku nakładem PIW książka „Tak zapamiętałem” (seria z Syrenką). Oto jak panie „powitały” nadejście wojny. Mieszkały wtedy na Sadybie w tzw. „Bloku Sadyby Oficerskiej” przy ul. Morszyńskiej 5.

Na zdjęciu Janina z Adamskich Piekarska z matką Leokadią Karoliną z Przybytkowskich i z Antonim Piekarskim. Zdjęcie zrobione na Saskiej Kępie w ogrodzie drewnianego domu przy Walecznych w 1928 roku. To jedno z niewielu wspólnych zdjęć całej trójki.

(…) 1 września rano zbudziły nas dalekie detonacje i wycie syren na alarm. Ponieważ w sierpniu kilkakrotnie były tzw. próbnie alarmy, teraz nie zrobiło to na nas większego wrażenia. Wygramoliliśmy się z łóżek i na rozkaz mamy poszliśmy do łazienki. Siedzieliśmy w wannie, troskliwie szorowani przez mamę, gdy znów zawyły syreny na alarm i nastąpiły serie potężnych wybuchów. Dom zatrząsł się lekko w posadach. Zdenerwowana mama ostro wycierała mnie ręcznikiem, gdy wpadł dziadek. „Wojna! Niemcy bez wypowiedzenia przekroczyli granicę na całej długości! Zaatakowali Westerplatte! Bombardują Warszawę! Radio przed chwilą nadało orędzie prezydenta!”, wykrzyknął. W tym samym momencie babci Karolci (Skręcipitce – przyp. ZM) zrobiło się słabo, a mnie chwyciły boleści. Babcia usiadła na sedesie, mnie zaś pozostał nocnik. Mama (Janina z Adamskich, córka Antoleńka – przyp. ZM) drżącą ręką, mrucząc pod nosem: „…dziesięć, dwanaście, czternaście”, odliczała na łyżkę cukru krople miętowe. W tym momencie prysła też radość z posiadania maski gazowej. Siedząc na nocniku koło naszego konia na biegunach, pod którego siodłem, pod tybinką, wisiała Antkowa szabla, głaskałem go po wyleniałej grzywie i trząsłem się ze strachu.

Po kilkunastu minutach, gdy minął nalot, zeszliśmy wszyscy piętro niżej, do dziadków. Mama usiłowała uzyskać połączenie telefoniczne z ojcem. Udało się. Mimo że na twierdzę spadły bomby, ojciec był zdrów i cały. Ze względu na konieczność szybkiego ukończenia robót rozpoczętych przez ojca w elektrowni w twierdzy miał on rozkaz pozostać w Modlinie.
Akurat gdy mama kończyła rozmowę, nadszedł pan Antek Galat. W tym momencie syreny znów zawyły na alarm. Nad miastem rozszalał się ogień zenitówek. Przez okno z gabinetu dziadka widać było, jak na bezchmurnym niebie raz po raz wykwitają obłoczki szarego dymu. Od strony mostu Poniatowskiego ukazywały się na niebie srebrne sylwetki samolotów, których ciężkie dudnienie słychać było bardzo wyraźnie wśród łoskotu zenitówek i huku eksplodujących bomb. Z głośnika radiowego raz po raz dochodził spokojny, opanowany głos spikera: „Uwaga! uwaga! nadchodzi…”, potem jakieś cyfry, znów „uwaga, uwaga… przeszedł”, znów liczby, „nadchodzi”. Detonacje eksplodujących bomb, warkot samolotów to zbliżały się, to oddalały. W pewnej chwili dom zaczął się kołysać od potężnych wybuchów. Za radą pana Antka zgromadziliśmy się w korytarzu leżącym na osi bloku, „ograniczonym dwoma ścianami nośnymi”, jak nam tłumaczył. Ja z babcią Karolcią znów dostaliśmy boleści i mama znów zaczęła nam odliczać krople.”

C.D.N.

Słówko o wdowim domku…

Tak się złożyło, że mieszkam w domu, który pod koniec lat 30-tych wybudowała Skręcipitka. Dom miał służyć jej – wdowie wiernej zmarłemu mężowi, a także ich jedynej córce Janinie oraz dwóm wnukom – Antoniemu i Maciejowi. Stało się jednak inaczej… Plany i marzenia zrujnował wybuch II Wojny Światowej… Rodzina nie zdążyła tam zamieszkań. Najpierw w czasie kampanii wrześniowej w kuchni mieszkania, które teraz zajmuję było stanowisko CKM, co widać po śladach kul na elewacji. Potem bomba zerwała kawałek dachu. Skręcipitka została zmuszona do odpisania 1/4 hipoteki obcemu człowiekowi w zamian za remont. Dzięki temu dom stoi wprawdzie do dziś, ale tylko część należy do rodziny. Dodatkowo w czasie wojny zginął najstarszy z wnuków Antek, nazwany tak na cześć dziadka, którego nigdy nie poznał. W listopadzie 1944 roku, na wygnaniu po upadku Powstania Warszawskiego, w małym domku w Częstochowie urodził się trzeci wnuk – Bronisław. Znów Skręcipitka miała dwóch wnuków…  Po powrocie rodziny do Warszawy okazało się, że jej „wdowi dom” ma lokatorów. Właścicielce, która zmarła w 1969 roku nigdy nie udało się w nim zamieszkać.

Dom stoi tuż obok drewnianego, najstarszego domku na Saskiej Kępie. Tego, do którego wracał Antoleniek. Tego, w którym urodziła się Janina – jedyna córka pary.

Jak wyglądała budowa „wdowiego domku”?

Tu Skręcipitka na tle budowy

A tak wyglądała Skręcipitka na warszawskiej ulicy wtedy, gdy budowano dom…

Skręcipitka – jedna z wielu uczennic Gersona

Leokadia Karolina z Przybytkowskich lubiła malować. Pod koniec wieku XIX-go i na początku XX-go panienki z dobrych domów pobierały różne nauki. Uczono je haftu, gry na fortepianie, śpiewu i malarstwa. To co im wychodziło najlepiej – rozwijały. Skręcipitce najlepiej wychodziło malarstwo. Z listów Antoleńka wynika, że żona uwielbiała malować, a on ją w tym wspierał. Pewnie dlatego, że w czasach panieńskich chodziła na prywatne zajęcia do mistrza Wojciecha Gersona (1831-1901), którego najpewniej poznała w… kościele. Sama była przecież Ewangeliczką i parafianką Kościoła Ewangelickiego pod wezwaniem Świętej Trójcy przy placu Małachowskiego. Mistrz Gerson był natomiast aktywnym działaczem tej parafii. Skrecipitka malowała sporo. Niestety niewiele jej obrazów przetrwało do dziś. Zachowała się natomiast… Paleta i skrzynka na farby…

Obrazy można obejrzeć w galerii lub poniżej…

Widok domu przy Walecznych 37 od strony dzisiejszej ulicy Francuskiej.
To jeden z jej wczesnych obrazków.

Widok domu przy Walecznych 37 od strony dzisiejszej ulicy Francuskiej. To namalowała później.

Inny widok Saskiej Kępy

Jeden z domów na Saskiej Kępie.

Widoki na Saskiej Kępie

Kopia obrazu Henryka Siemiradzkiego „Jezus u Marii i Marty”.
Tak wygląda oryginał Henryka Siemiradzkiego (Muz. w Petersburgu).

Prawdopodobnie inspiracją była twórczość Franciszka Żmurko. Być może, któryś z tych portretów…

Portret kobiety…