Skręcipitka i reszta rodziny Antoleńka, czyli II Wojna Światowa cz. VII – Janek wraca do swoich

Jak wspominałem Skręcipitka, która najpierw była przeciwna temu, by córka brała na wychowanie obce dziecko z domu dziecka najbardziej przywiązała się do pochodzącego z Zamojszczyzny Janka. Najbardziej tez przeżyła rozstanie z dzieckiem, które przecież powinno było wrócić w swoje strony.

(…) 20 kwietnia zjawił się u nas najmniej oczekiwany gość, którego przybycie wywołało rodzinną rewolucję i spowodowało głęboki wstrząs. Przyjechała matka Janka, Zofia Tchórzyna. Myśleliśmy często o niej, co się z nią dzieje i czy wróciła już do siebie, na Zamojszczyznę. W to, że żyje, nie wątpiliśmy ani na chwilę. Że po wojnie zabierze Janka, zdawaliśmy sobie sprawę już od momentu, gdy rozpoznała go na zdjęciu w 1943 roku i przyjechała wówczas do nas w odwiedziny, nie spodziewaliśmy się tylko, że to nastąpi już. Ucieszyliśmy się ze spotkania, ale trochę sztucznie. Nie powiedziała nic na temat zabrania Janka, ale myśmy wiedzieli. Najpierw chyba wyczuł to Janek. Nie chciał się z nią przywitać, chował się za spódnicę babci. „To nie moja mama! To nie moja mama!”, krzyczał tupiąc. Biedna kobieta rozpłakała się, my też tłumiliśmy łzy.
Tragiczne były jej dzieje. Gdy przewalił się front, wróciła natychmiast do rodzinnej wsi, do swoich Chomęcisk Małych koło Starego Zamościa. Niemieccy koloniści przenieśli jej chałupę kilka kilometrów dalej, aż na Borowinę. Mieszkając „na komornem”, chodziła „na wyrobek, na cudze”, do drugiej wsi, bo swego nie miała ani czym obsiać, ani czym obsadzić. Jej wieś była przez pewien okres terenem frontu. Pozostało po nim wiele śladów. Na jej polu leżało wiele niewypałów, a studnia zasypana była pociskami. Pewnego dnia, gdy wróciła z wyrobku, zastała dwie trumienki ze szczątkami obydwu synów rozerwanych przez minę. Nagle została sama. Córki w Niemczech, Jasiunio w ogarniętej powstaniem Warszawie — wyła z bólu, myślała, że oszaleje. Gdy usłyszała, że Warszawa wolna, że mieszkańcy do niej wracają, ruszyła „rzemiennym dyszlem” — piechotą, chłopską podwodą, pociągiem, czym się dało, po swego Jasiunia.
Leokadia Karolina z Przybytkowskich Adamska Smutna była teraz każda godzina. Mama starała się, jak mogła, opanować swoje uczucia, by ulżyć Tchórzynie i Jankowi. Tłumaczyła małemu, że prawdziwa mama przyjechała po niego. Zdobyła u pana Gregorczyka cukierki i czekoladę, dała Tchórzynie, żeby ułatwić jej pozyskanie względów Janka. Nie pomogło. Janek się po chłopsku zaciął. Cukierki i czekolada zostały nie tknięte. Gdy rodzona matka całowała go po policzkach, odpychał ją i wydrapywał ze złością każdy pocałunek. Serca nam się krajały, ale rozumieliśmy wszyscy, że Janek musi wrócić do swej matki.
24 kwietnia nadszedł moment rozstania. Mama przygotowała żywność na drogę, ojciec pomógł spakować łaszki Janka i zabawki. Wyruszyli na Dworzec Wschodni.
Ja zostałem z babcią i Bronkiem w domu. Babcia (Skręcipitka – przyp. ZM.) nie mogła sobie znaleźć miejsca, żadna robota jej nie szła. Ja też nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, wreszcie postanowiłem nanosić wody. Po napełnieniu wanny ległem kompletnie skonany i niebawem zasnąłem.
Jak opowiadał potem ojciec, szli na piechotę Solcem, Wybrzeżem Kościuszkowskim do niedawno otwartego mostu pontonowego, potem Ratuszową do Targowej, następnie do Kijowskiej. Janek przez cały czas nie odzywał się. Nie pomogły namowy na cukierki ani na czekoladę. Gdy nadszedł moment pożegnania, zaledwie zdobył się na objęcie ojca i mamy za szyję. Z całej siły opanowywali wzruszenie, ale Tchórzyna nie wytrzymała i rozpłakała się serdecznie. Odjechała z Jankiem pociągiem towarowym, do którego wagonów powstawiane były drewniane ławki. Rodzice wrócili bardzo późno, zgnębieni i zmęczeni.”

A co dalej ze Skręcipitką, która tak mocno przywiązała się do chłopca z Zamojszczyzny?

„7 maja poszedłem z babcią (Skręcipitką – przyp. ZM.) do Muzeum Narodowego na wystawę Warszawa oskarża. Musiałem przecież babci zastąpić nieodżałowanego Janka. W hallu powitał nas posąg króla Zygmunta z kolumny, który jeszcze kilka-naście dni przedtem leżał zwalony przed ruinami Zamku. Obok ocalały posąg gladiatora z napisem: „Ave Caesar! Morituri te salutant.” W zniszczonych salach pełno rzeźb z odpryskami po kulach i odłamkach, podziurawione, podarte i nadpalone obrazy, poprzestrzeliwane portrety, skrzynie z rozbitą ceramiką. Nie przypuszczałem wówczas, że później przez siedemnaście lat Muzeum Narodowe będzie moim warsztatem pracy, że poznam i będę współpracował z ludźmi, którzy od 1939 roku ratowali skarby naszej kultury i na swych posterunkach też byli żołnierzami. Ludzi takich jak pan Jan Piech, który dźwigał na własnych plecach skrzynie z monetami, aby je ukryć; Wiktor Dryk, który woził z płonącego Zamku do Muzeum obrazy Bacciarellego, meble i brązy; pan Oleś Dawidziak, który zawsze umiał wykiwać Niemców; pani Chojnacka, potajemnie rejestrująca zabierane przez Niemców dzieła; panowie Bolesław Krystosiak, Władysław Kaniewski i wielu, wielu innych. Swoją obecnością nie dawali mi zapomnieć o heroizmie tamtych dni, a swoją codzienną pracą o konieczności odbudowy.
W nocy z 9 na 10 maja obudziła nas kanonada. Półprzytomni zerwaliśmy się na równe nogi. Nad miastem wystrzeliwały w niebo kolorowe rakiety i słychać było szczekanie zenitówek. Czyżby nalot?! Dopiero po chwili uświadomiliśmy sobie, że to niemożliwe. Więc co? Ojciec wyjaśnił krótko: „Nareszcie skończyła się wojna!”

A na zdjęciu poniżej ja z… Jankiem. Zdjęcie wykonane w ubiegłym roku. Historia zatoczyła koło. Między nami na ścianie portret Skręcipitki autorstwa jej wnuka Macieja, a z boku krzyż z powstańczego grobu jej pierworodnego wnuka – Antka, który imię dostał przecież po Antoleńku…

Skręcipitka i reszta rodziny Antoleńka, czyli II Wojna Światowa cz. VI – Powrót do Warszawy

W lutym 1945 roku mąż Janki zdecydował się pojechać do Warszawy i zbadać, czy można wracać do domu. Przysłał stamtąd list:

„Mieszkanie nasze zastałem całe, ale w stanie opłakanym. Brak dachówek doprowadził do tego, że prawie w całym mieszkaniu kapie z sufitu. W mieszkaniu nieopisany bałagan. Meble są prawie wszystkie. Brak tylko jednej małej (tej z szybkami) półki w gabinecie, łóżeczka Maćkowego i stolika Antka (szuflada od stolika jest). Nadto w stołowym zabrano materac z otomany. U mamy skradli maszynę. Drzwi do szafy są wyłamane (jedno skrzydło) i rozbite na kawałki. Zabiłem nimi otwór w drzwiach wejściowych. W całym mieszkaniu rozrzucone są papiery, listy i fotografie (między innymi te, na podstawie których powstał monodram – przyp. ZM.) oraz gałgany, które nie posiadały żadnej wartości dla złodzieja. Garnki, naczynia, szklanki itd. całkowicie rozkradzione. Obraz nędzy i rozpaczy. Książki w leju gniją i zaledwie odnalazłem parę sztuk, i to w rozpaczliwym stanie. Książki Mamy rozkradziono i częściowo to, co zostało, zniszczono. Szyby są prawie wszystkie. Tylko w niektórych oknach są poprzebijane kulami karabinowymi lub odłamkami pocisków. Po uprzątnięciu, na co nie miałem czasu, w mieszkaniu można będzie mieszkać. Mieszkanie Rodziców jest w lepszym stanie, jednak więcej brak mebli. U Ojca z gabinetu skradziono półkę dużą, półkę małą, komplet mebelków stalowych i fotel do biurka. W stołowym brak mebelków wyściełanych, kredensu i stołu. Szafa w przedpokoju stoi cała i nie uszkodzona. Możliwe jest, iż część rzeczy jeszcze się odnajdzie w innych mieszkaniach. Oczywiście, jak wszędzie, i tu pełno papierów na ziemi w gabinecie i w pokoju pp. Symonowiczów (który się znalazł, jest z panią Ireną w majątku; pod Krakowem). Portrety na ścianach wiszą; brak tylko części obrazków. Zabiłem okna w mieszkaniu Rodziców, tekturą i dyktą. Skrzydeł zewnętrznych brak, są tylko wewnętrzne, które były w pokoju Leona. Czesiek podobno był na Sadybie w okresie, gdy do bloku nie wpuszczało nikogo wojsko. Rozmawiał z nim przez ogrodzenie Sieradzki, ale o czym mówili, nie wiem, gdyż jeszcze widziałem się z Sieradzkim. Na Sadybie będę jeszcze i wtedy postaram się o uporządkowanie mieszkania i dowiedzieć się bliższych szczegółów. We wtorek przez 15 minut byłem na Saskiej Kępie. Będę tam jeszcze. Byłem u cioci Nadzi. Na razie jest bądź już na Kępie, bądź na wsi. Żórawski wrócił. Zmarł tylko Wujo Józio w listopadzie.
Warszawa wygląda strasznie. Widok, jaki ma się przed oczyma, nie da się opisać. Kępa jest tylko uszkodzona przez pociski artyleryjskie. Chałupa Mamy ucierpiała najwięcej (dom, w którym dziś mieszkam – przyp. ZM.). Najgorsze, że pod okiem wszystkich rozkradają, co się tylko da. Okna i drzwi już rozkradziono. Na co teraz kolej przyjdzie, trudno powiedzieć. Dom nie nadaje się zupełnie do zamieszkania. Najwięcej uszkodzony jest dom Wuja Józia. Chałupa Babci stoi. Tyle na razie o Kępie. Poza tym nie byłem jeszcze nigdzie. (…)”

Mąż Janki, a zięć Skręcipitki – Bronisław, wrócił wkrótce do Częstochowy, a potem 5 marca 1945 roku wszyscy zdecydowali się na powrót do Warszawy. Dojechali po niezwykle męczącej podróży, bo do miasta ciągnęły tłumy Warszawiaków.

„(…) z całą ostrością poczułem jakiś dziwny zapach, który nam towarzyszył od dworca. Zwróciłem na to uwagę ojcu. „To zapach zgliszcz i pogorzelisk”, wyjaśnił. Zapach ten towarzyszył nam potem przez wiele miesięcy.
Mimo że wokół były gruzy i zgliszcza, na ulicy panował ruch. W różne strony szli ludzie z torbami, plecakami, tobołkami, niektórzy ciągnęli obładowane sanki. Jechaliśmy kanionem wypalonych i zniszczonych domów ulicy Grójeckiej. Gdy zobaczyliśmy mur Zieleniaka, powiedziałem: „Ta sama droga, którą nas wygnano.” Skręciliśmy w Opaczewską, a następnie polnymi drogami wjechaliśmy w Rakowiecką. Tu ruch był jeszcze większy. Mijaliśmy dziesiątki przechodniów, furmanki, samochody wojskowe.
Wszędzie domy były wypalone. (…) Wjechaliśmy na podwórko. Przed naszą klatką schodową, w miejscu, gdzie pogrzebaliśmy podczas powstania niemieckiego obergefreitra, widniał na wpół zasypany dół. Widocznie zabrali go Niemcy. Wrócił do swoich, tylko nie tak, jak o tym, biedak, marzył. Z prawej strony podwórka na mogile kobiety poległej w mieszkaniu państwa Krukowskich tkwił krzyż jak przed sześcioma miesiącami, a w głębi, pod zachodnim skrzydłem bloku, widoczna była mogiła babci Rossowskiej. Żegnały i witały nas groby. (…) Nocowaliśmy u państwa Szczerkowskich. Nie mogłem się nagadać z Mirkiem. Nie widzieliśmy się przecież przeszło pół roku.
Na drugi dzień rano poszliśmy z ojcem do naszego mieszkania. Rzeczywiście przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. W każdym pokoju kupa śmieci z zamarzniętymi i zaskorupiałymi ludzkimi odchodami, książki porozwalane z powydzieranymi kartkami. Piec w jednym z pokojów rozebrany do połowy. Zakasaliśmy rękawy i zabraliśmy się do sprzątania.
Dopiero na trzeci dzień mogliśmy zamieszkać u siebie. Na szczęście przewody kominowe były w jakim takim stanie, mogliśmy więc palić w piecach i pod kuchnią. Na pierwszy ogień poszły śmiecie i gałgany, a potem skrzynia od tapczanu, ponieważ materac został wyszabrowany. Problem stanowiła woda, po którą trzeba było chodzić na drugą stronę ulicy Okrężnej, w sumie około 180 metrów tam i z powrotem plus schody na trzecie piętro.
(…) mróz nie ustępował.”

C.D.N.

Skręcipitka i reszta rodziny Antoleńka, czyli II Wojna Światowa cz. V – Tułacze życie w Częstochowie

Wspominałem, że w obozie przejściowym w Pruszkowie ciężarną Jankę rozdzielono z mężem. Stamtąd wraz z teściami, Maćkiem – autorem wspomnień, Jankiem i matką (Skręcipitką) trafiła do Częstochowy. Była w siódmym miesiącu ciąży. Miała 39 lat.

„Do Częstochowy przybyliśmy późnym popołudniem. Dworzec roił się od wojska. Pod podcieniami peronów znajdował się jednak punkt PCK i RGO. Tu nas przytulono, dając gorący posiłek i skierowując do biur RGO na ulicy Kościuszki. Dawno mi nie smakowała żadna zupa tak jak ta, częstochowska.
Ledwo się dowlekliśmy pod wskazany adres. Matka miała nogi spuchnięte jak banie, nogom Janka również nic nie brakowało. Babcia Zosia (Zofia z Ruszczykowskich Piekarska, teściowa Janki – przyp. ZM.) ledwo szła podtrzymując dziadka osłabionego dodatkowo rozstrojem żołądka. Jedynie babcia Karolcia i ja odzyskaliśmy werwę. W biurach RGO na Kościuszki panował niezwykły ruch i tłok. Wśród dziesiątków wysiedleńców, wychudłych, zgnębionych, przewijali się liczni częstochowianie, oferując dach nad głową. Mogliśmy i my łatwo otrzymać przytułek, ale musielibyśmy się rozdzielić, nikt bowiem nie był w stanie przyjąć aż sześciu osób. (…) RGO przydzieliła nam dach nad głową na ulicy Jasnogórskiej 28, w jednym z nowo wybudowanych baraków, który opuścili kolejarze niemieccy. Ruszyliśmy tam z tobołkami, a pan Cekiera pomógł nam nieść nędzny dobytek.
Świeży, jeszcze nie okopany od przyziemia barak pachniał żywicą. Znajdowały się w nim piętrowe prycze z papierowymi siennikami wypchanymi świeżą słomą. Po tygodniu tułaczki nareszcie własny kąt. Zainstalowaliśmy się zaraz z brzegu, w rogu baraku. Byliśmy razem. Zmęczeni nie do opisania, zasnęliśmy szybko.
Jak się okazało nazajutrz, mieliśmy szczęście. Zaraz za naszymi barakami mieściły się baraki Arbeitsamtu, gdzie był prowizoryczny obóz dla zatrzymanych w łapankach. Jedna z grup wysiedleńców trafiła przez pomyłkę do tych właśnie baraków. Przyjęto ich oczywiście, ale następnego dnia wysłano na roboty do Niemiec. (…)
Dziadek (Ludwik Piekarski, teść Janki – przyp. ZM.) znał osobiście z czasów przedwojennych, gdy był dyrektorem Polskiego Instytutu Wodociągowo-Kanalizacyjnego, dyrektora Wodociągów w Częstochowie, inżyniera Knauera. Postanowił odnowić starą znajomość i dzięki inżynierowi Knauerowi uzyskał dla siebie i babki kąt w biurze Wodociągów, a nadto możliwość skromnego zarobku przy jakichś pracach biurowych. Babcia Karolcia niebawem też skorzystała z życzliwości obcych ludzi, „z ulicy”: państwo Męclewscy z II Alei udzielili jej bezinteresownie gościny — mogła u nich nocować, co w jej wieku i przy jesiennych chłodach było wielkim dobrodziejstwem. Babcia Karolcia przychodziła do nas co rano, nierzadko przynosząc coś do jedzenia od państwa Męclewskich — świeży chleb, margarynę i marmoladę. Z dziadkiem i babcią Zosią spotykaliśmy się dopiero w stołówce RGO na rogu alei Wolności i ulicy Biegańskiego. Na każdy posiłek trzeba było iść prawie trzy kilometry w obydwie strony. Ponieważ mama czuła się nie najlepiej, przynosiliśmy jej często obiad w puszce po konserwach. Dla naszego małego platfusa, Janka, była to trudna wędrówka, ale tak się przywiązał do babci Karolci, że nie opuszczał jej ani na krok.”

W Częstochowie Janka urodziła trzeciego syna.

„Rytm życia domowego zmienił się diametralnie. Wszystko było podporządkowane maluchowi. Wszyscy chcieli coś koło niego i dla niego robić. Tylko babcia (Skręcipitka – przyp. ZM.) pozostała wierna Jankowi.
„Jakie damy mu imię?”, zapytał ojciec. „Już dawno zdecydowałam, jak jeszcze ciebie nie było — odpowiedziała matka. — Myślałam stale o tobie i o Antku i powiedziałam sobie, że dam dziecku wasze imiona. Który z was pierwszy wróci, jego imię będzie pierwsze. Niech będzie więc Bronisław Antoni.”
W dniu 14 listopada 1944 roku tak też został braciszek zapisany w naszym dokumencie pobytu w Częstochowie, wystawionym przez RGO.”

Najmłodszy i najstarszy syn Janki nigdy się nie poznali. Po wyzwoleniu okazało się, że Antek zginął 7 września 1944 roku, a Bronuś urodził się przecież dwa miesiące później.

W Częstochowie rodzina doczekała nadejścia frontu i wkroczenia wojsk radzieckich przezywając przy okazji potworny głód. Wtedy bardzo zaradną osobą okazała się… Skręcipitka.

„Zbliżanie się frontu wpłynęło na skurczenie się rynku. Ceny skoczyły, z żywnością było krucho. 15 stycznia zajrzał do naszego domu dotkliwy głód. Zabrakło nawet marmolady. Chleb częstochowski, tzw. popularka, był nieosiągalny. Bardzo mi tego dnia pachniał. Jak na warunki okupacyjne, był zresztą smaczny, różnił się zasadniczo od warszawskiego „dźwiękowca”. Jego czarna spękana skórka korciła zawsze do odłamania. Niosąc go ze sklepu, nigdy nie mogłem sobie odmówić ułamania kawałka. Ale tego dnia, niestety, musieliśmy się zadowolić macą z ostatniej torby czarnej mąki, pieczoną na blasze. Nie można było dostać nawet kartofli.
Dopiero nazajutrz udało się babci Karolci zdobyć trochę koniny, po którą stała trzy godziny w kolejce w II Alei. Front wówczas był już blisko miasta.
(…) Mama z babcią zaczęły przygotowywać koninę, nacierając ją czymś. Gdy włożyły ją do garnka i postawiły na blasze, nastąpiła seria bardzo bliskich detonacji i dom zatrząsł się w posadach. Myśleliśmy, że to przypadkowe pociski, ale niebawem kanonada rozpętała się na dobre ze wszystkich stron. Ponieważ mieszkaliśmy na poddaszu, mając nad głową tylko poszycie z cienkich desek, mama zdecydowała, że zejdziemy wszyscy do sąsiadki na parter. Konina dusiła się sama na wolnym ogniu.
Zapadł zmrok. Po którejś z rzędu detonacji zgasło światło elektryczne i sąsiadka zapaliła świeczkę. Siedzieliśmy stłoczeni w półmroku, zastanawiając się, co nas czeka. Chyba tym razem, w Częstochowie, Niemcy nie będą stawiali długo oporu. Myślałem jednak z niepokojem o zaporze przeciwczołgowej i bunkrach na Warszawskiej i Wilsona. Przypomniałem sobie też, że naprzeciwko są koszary Kałmuków i Ukraińców — a jak zechcą nas na odchodnym wymordować? Myśli te przerwało mi wejście sąsiadki zamieszkałej kilka domów dalej. Była zdenerwowana, bo wpadł do niej jakiś Niemiec i grożąc pistoletem, kazał sobie dać ubranie cywilne. Znaczyłoby to, pomyślałem, że Niemcy już nie mają szans odwrotu. (…) Mama, dziadek, babcia i Janek byli mniej odporni. Mnie natomiast dręczył przede wszystkim niemożliwy do zniesienia głód. W naszym mieszkaniu na blasze dusiła się przecież konina. Gdy przypomniałem o tym ojcu, wstał z krzesła i oświadczył, że idzie na górę zobaczyć, co z mięsem. Mama wystraszona próbowała oponować. Ojciec uśmiechnął się i powiedział: „Już drugi raz nie będziemy tacy lekkomyślni. Przecież nie odejdziemy znów głodni, zostawiając pełen garnek pachnący świeżym ścierwem.” Spojrzeliśmy na ojca pytająco. Ale widząc, jak się uśmiecha, zrozumieliśmy, że o tym odejściu to był żart. Mama pozwoliła mi iść razem z ojcem.
W mieszkaniu nie potrzebowaliśmy nawet zapalać świeczki — blask dalekiego pożaru, gdzieś na Stradomiu, świecił nam wystarczająco. Zaspokoiliśmy łapczywie głód, wzięliśmy garnek ze sobą i zeszliśmy na dół. Zachciało mi się okropnie spać. Wtuliłem się gdzieś w kąt koło mamy i mimo rozlegających się od czasu do czasu dość silnych detonacji zasnąłem.”

C.D.N.

Skręcipitka i reszta rodziny Antoleńka, czyli II Wojna Światowa cz. IV – Powstanie Warszawskie

Gdy wybuchło Powstanie Janka – córka Antoleńka była w zaawansowanej ciąży. Spodziewała się trzeciego dziecka. Jej najstarszy syn Antek, nazwany tak na cześć zmarłego ojca, poszedł do Powstania. Mąż Bronisław też. Została z 12-letnim Maćkiem, który biegał między domem, a umieszczonym w bloku na Sadybie szpitalem polowym, z teściami i matką, czyli Skręcipitką. To właśnie na tę ostatnią spadła opieka nad małym Jasiem z Zamojszczyzny.

„Wróciłem przed naszą klatkę schodową. Na stopniach wejściowych matka z babcią i panią Szczerkowską oraz nianią małej Tereski obierały jabłka na marmoladę dla żołnierzy. Tereska o dwa kroki dalej dreptała niezdarnie, trzymając się drutu ogradzającego trawnik. (…)  W ogrodzie panował ruch, przechodzili wciąż żołnierze, łącznicy, sanitariuszki. Nagle za figurą Matki Boskiej w ogródku generałowej dostrzegłem obłok ziemi i dymu. Powietrze wokół pociemniało, równocześnie rozległa się potężna detonacja i prąd sprężonego powietrza uderzył mnie z taką siłą, że aż zachwiałem się na nogach. W sekundę później usłyszałem rozdzierający krzyk dziecka, który umilkł nagle, ustępując krzykom kobiet. Obejrzałem się. Przed klatką była kotłowanina. Babcia (Skręcipitka – przyp. ZM) niezdarnie podnosiła się z ziemi i ciągnęła za rączkę wyrywającego się Janka. Niania Tereski krzyczała rozpaczliwie, podnosząc dziecko. Z otwartej buzi Tereski sączyła się wąska strużka krwi. Ktoś pobiegł do klatki numer 7 po sanitariuszkę. Przybiegła natychmiast siostra o czarnych, siwiejących włosach, ubrana w granatowy tenisowy żakiet. Wzięła delikatnie „lejące się przez ręce” dziecko i pobiegła w kierunku sali operacyjnej. Niania Tereski zanosiła się szlochem. (…) Zszedłem do piwnicy. Detonacje nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Myślałem o Teresce — szpital tuż, tuż, pomoc natychmiast, na pewno wyzdrowieje. Niestety, za półtorej godziny przyniesiono z powrotem ciało Tereski. Odłamek, który ją uderzył w plecy, przebił opłucną — krwotok i koniec. (…) Po południu ojciec przyniósł z fortu skrzynię po pancerfaustach. Mocna była, okuta metalowymi płaskownikami. Poszliśmy do mieszkania państwa Szczerkowskich. W ostatnim pokoju na wprost korytarza leżała na tapczanie Tereska. Jak duża lalka z wosku. Na umytej buzi nie było już krwi. Ciałko spowijał wokół pasa i piersi bezużyteczny teraz bandaż. Otworzyliśmy skrzynię. Młotkiem i obcęgami wyrwaliśmy drewniane łożyska po pancerfaustach. Ktoś wyścielił dno jakimś prześcieradłem. Ojciec w milczeniu ułożył w skrzyni Tereskę. Wieko nie domykało się, bo skrzynia była za płytka, więc wrzasnął na mnie, bym przyniósł kawałek drewna, to się podłoży pod wieko. W milczeniu pobiegłem do kuchni. Miałem żal do ojca, że na mnie krzyczy. Bezradnie szukałem odpowiedniego drewna za piecem, gdy nagle z pokoju, gdzie była Tereska, doszedł mnie szloch. Stanąłem w drzwiach. Ojciec, klęcząc nad skrzynią, z trudem opanowywał łkanie. Nie pamiętam, kto prócz mnie i pani Szczerkowskiej był przy tym.
Grób dla Tereski kopaliśmy jak zwykle z panią Władzią. Był to już drugi rząd grobów. Kopaliśmy pomiędzy dwoma krzakami bzu.”

Sadyba skapitulowała. Całą rodzinę Niemcy pognali do Pruszkowa. Po drodze wszyscy na zmianę nieśli małego Janka Tchórza. Na miejscu w obozie przejściowym w Pruszkowie ciężarną Jankę rozdzielono z mężem. Na zdjęciu autor wspomnień Maciej Piekarski – zdjęcie pochodzi z okresu tuż po wojnie. Czy widać podobieństwo do dziadka Antoleńka?

C.D.N.

Skręcipitka i reszta rodziny Antoleńka, czyli II Wojna Światowa cz. III – jeszcze przed Powstaniem

Trwają obchody 69. rocznicy Powstania Warszawskiego. Pomyślałem, że dla czytelników może być interesujące, co 69 lat temu działo się z żoną i córką Antoleńka. Oczywiście w opowieści posłużę się znów wspomnieniami wnuka Skręcipitki – Macieja Piekarskiego, czyli jego książką „Tak zapamiętałem”. Zanim jednak przejdę do samego Powstania drobne wyjaśnienie. Jeszcze w czasie okupacji w styczniu 1943 roku Janka, która już miała dwoje dzieci, zdecydowała się adoptować chłopca z sierocińca.

„7 stycznia obiegła Warszawę lotem błyskawicy wieść, że na Dworcu Wschodnim kolejarze zatrzymali niemiecki transport dzieci wysiedlonych z Zamojszczyzny, wieziony do Oświęcimia. Tysiące warszawiaków ruszyło na dworzec. Moi rodzice również. Wrócili tego dnia bardzo późno do domu i z niczym. Na dworcu zastali tylko rozogniony tłum. O dzieciach nikt nic nie wiedział — może nie chciał, a może nie mógł przekazać żadnej informacji.
Przez kilka następnych dni rodzice jeździli na dworzec i wracali z pustymi rękami. Wiadomości o dzieciach były jednak prawdziwe. Ojciec z mamą nie dali więc za wygraną i przez znajomych otrzymali z RGO pozwolenie na wzięcie do siebie zamojskiego dziecka.
Jak opowiadała mama, gdy weszli z ojcem do sierocińca, oczom ich ukazały się gromady wychudłych dzieci, przeważnie w wieku sześciu, siedmiu lat. Wśród malców beztrosko igrających po salach dostrzegła mama chłopczyka stojącego na uboczu na lekko wykrzywionych nóżkach i ssącego smoczek. Ubrany był w spodenki z grubego zielonego welwetu. Spod długich rzęs patrzyło na mamę dwoje lśniących czarnych oczu. Gdy tylko spojrzenia ich się spotkały, malec podreptał do pielęgniarki i schował się za jej fartuch, wyglądając zza niego co chwila ciekawie.
Jak się nazywał? Kim są czy byli jego rodzice? Nie umiał powiedzieć. Czy w ogóle kiedyś mówił? Czy może wskutek przeżyć zatrzymał się nagle w rozwoju? Nikt nie umiał odpowiedzieć na te pytania. Jego dziecięcy współwięźniowie z transportu nic o nim nie wiedzieli. Nikt z nich nie pamiętał, skąd go zabrano. W sierocińcu nadano mu imiona Krzyś Dionizy.
Gdy mama wzięła go na ręce, popatrzył na nią nieufnie. Gdy pocałowała go w policzek, żachnął się i podrapał rączką miejsce pocałunku, a jego duże, czarne oczy zrobiły się jeszcze większe. Mama zaczęła go kołysać na ręku, coś opowiadając, aby go zainteresować, aby zyskać jego sympatię i względy. Po pewnym czasie zapytała: „Krzysiu? Czy pójdziesz ze mną?” Oczy jego znów się poszerzyły. Popatrzył to na mamę, to na pielęgniarkę i powiedział cicho: „Tia.”
Po załatwieniu niezbędnych formalności rodzice owinęli Krzysia w ciepły koc i zabrali.
Od tego dnia życie w domu zmieniło się. Początkowo babcia (mowa o Skręcipitce – przyp. ZM), rzekomo w moim interesie i w interesie brata, miała rodzicom za złe, że wzięli obce dziecko. Później przywiązała się do niego chyba najmocniej z nas wszystkich.
Krzyś stopniowo wracał do zdrowia po tyfusie, z którego go wyleczono w sierocińcu. Pozostały jeszcze dolegliwości pęcherza, no i odmrożenia. Obydwaj z Antkiem prześcigaliśmy się w wynajdywaniu zabawek i zabaw dla Krzysia. Powoli zaczął odzyskiwać uśmiech.
Dopiero w kilka dni po przybyciu Krzyś zdradził swoje pochodzenie. Kiedy pomagał mamie układać drzewo za piecem, podając kolejne polano, powiedział krótko, po chłopsku: „Na.” A gdy mama zaczęła układać polana w palenisku, dodał: „Mama, na Bozię.” Dopiero po chwili mama zorientowała się, że to oznacza układanie „na krzyż”.
(…) Któregoś dnia ojciec wrócił z miasta z wiadomością, że odnalazła się mama Krzysia. Okazało się, że gdy tylko ludzie wykradli zamojskie dzieci z transportu śmierci, natychmiast je sfotografowano w tych ubrankach i w takim stanie, w jakim były zabrane rodzinom. Zdjęcia miały dwojakie znaczenie: dokumentowały niemiecką zbrodnię na dzieciach i stanowiły podstawę identyfikacji. Zdjęcia dzieci, których imiona, nazwiska i pochodzenie były nieznane, zostały rozesłane przez RGO do miejsc osiedlenia wygnańców z Zamojszczyzny. Wielu z nich znajdowało się w Żelechowie. Tam też na zdjęciu rozpoznała Krzysia jego rodzona matka.
Parę dni potem RGO nadesłało nam dokument stwierdzający, że moi rodzice wzięli na wychowanie z RGO dwu i półletniego Jana Tchórza, którego matka ma na imię Zofia.


Niebawem też nadszedł list od Zofii Tchórzyny:

„W pierwszych słowach mego listu Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Droga Pani! Przepraszam, że tak długo nie pisałam. Nie miałam zdjęcia z obóch braciszków Jasiowych, z Bolcia i Tadzia młodszego. Piszę o swym losie: pracuję przy starcach w przytułku. Dostaję nagrody 100 złotych miesięcznie od Pana Burmistrza. Obiad dostaję w kuchni, co gotują dla nas wysiedlonych. Chłopiec starszy służy u gospodarza, a młodszy Tadzio chodzi do ochronki i dostaje śniadanie i parę deka chleba na kolację. Dwie mam córki, Walercię i Stefcię. Jedna jest w Berlinie, a druga w Prusach u gospodarza. Dłuższy czas nie wiedziałam o nich, bo nie miałam adresu. Starszej lepiej, a w Berlinie młodszej gorzej. Otrzymałam listy razem od obydwóch w maju. Piszą, że są zdrowe, to mnie cieszy. Jasiowi posyłam fotografię w liście i obrazek. Dziękuję Pani za czułe serce, że się Pani zaopiekowała moim dzieckiem. Teraz się już przyzwyczaiłam do swego losu, w jakim się obecnie znajduję. Nie wyobraża sobie Pani, jak miałam początkowo, jak mnie przywieźli do Żelechowa. W Dzień Bożego Narodzenia byłam na mszy. Powracam do swoich dzieci do szkoły, cośmy mieszkali parę rodzin wysiedlonych, usiadłam z Jasiem, zapłakałam, żem nie miała córek przy sobie. W tej chwili przyszły kobiety z Żelechowa i przyniosły nam potraw pośnikowych, podzieliły się z nami opłatkiem. Była to chwila radości. Posyłam często paczki do córki, bo pisze, że brak jej żywności. Pisała mi w liście, że dostają zupę szpinakową na czystej wodzie i po porcji chleba. Żołnierską bochenkę na cztery osoby i idzie na cały dzień do fabryki. Pracuje przy amunicji i materiałach wybuchowych.
Pozdrawiam Panią z całą rodziną i Synka Jasia.
Zofia Tchórz”

Któregoś dnia ktoś zapukał do drzwi. Mama odpowiedziała: „Proszę.” Drzwi się otworzyły i weszła wiejska zabiedzona kobiecina o czarnych lśniących oczach, z pięknymi kruczymi włosami przyprószonymi siwizną, owinięta w kraciastą chustkę. „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”, powiedziała. Była jakby wystraszona.
Na twarzy mamy dostrzegłem jakiś dziwny skurcz czy błysk. Patrząc na kobiecinę, myślałem, że to żebraczka. „Czy ja dobrze trafiłam?”, zapytała. „Tak, na pewno dobrze — odpowiedziała mama zmienionym głosem. — Jest u nas pani synek”, dodała po chwili i obydwie wybuchnęły płaczem.
Była to mama Janka. Przyjechała zobaczyć swego Jasiunia. Straszne były jej przejścia. W dniu 5 grudnia 1942 roku zajechali do ich wsi, do Chomęcisk Małych koło Starego Zamościa, żandarmi i czarni. Kazali opuścić chałupinę i wyjść. Pognano ich do obozu w Zamościu. Rodzina składała się wtedy z pięciu osób: ona, Zofia Tchórzyna, córka Stefcia lat czternaście, synowie — Bolek lat dwanaście, Tadzio lat dziesięć i Janek lat dwa. (Mąż zmarł przedtem, a szesnastoletnia córka Walerka już od czerwca 1942 roku przebywała na robotach w Niemczech.) Jeszcze z Zamościa zabrano Stefcię i wysłano w głąb Niemiec. Matkę z synami zawieziono do Żelechowa. Janek był chory. Miał odmrożone rączki, nóżki i brzuszek, a na dodatek w obozie zaraził się tyfusem.
Niebawem do ochronki zajechała niemiecka kolumna sanitarna i zabrała chorego malca. Gruba Schwester w obcisłym mundurze nawet nie dała matce pocałować chłopca na pożegnanie. Tchórzyna widziała jeszcze, jak odjeżdżający Jasiunio niezdarnie uderza rączką w szybę karetki niemieckiego Czerwonego Krzyża — i została bez: dziecka, z myślą, że straciła go na zawsze.
Gdy tylko Zofia Tchórzyna dowiedziała się, że jej Jasiunio żyje, zostawiła swoich synków na ludzkiej opiece i pojechała go odszukać, sprawdzić, czy nie zaszła jakaś, pomyłka.
Janek nie chciał się przywitać ze swoją matką, choć gdy tylko rodzice dowiedzieli się, kim jest, wszyscy zaczęliśmy go uczyć jego prawdziwego imienia i nazwiska. Gdy mówiliśmy mu: „Nazywasz się Jan Tchórz”, on oburzony krzyczał: „Aś ne Tuś, Aś Ksyś!” Gdy rodzona matka przytuliła go do piersi i zaczęła całować, odepchnął ją brutalnie i począł wydrapywać każdy pocałunek.
Została u nas kilka dni. Pragnęła się nacieszyć dzieckiem. Rodzice też chcieli, żeby się Janek do niej przyzwyczaił. Myśmy z bratem byli zbici z pantałyku. Cieszyliśmy się, że odnalazła się mama Janka, a jednocześnie baliśmy się, że zechce nam go zabrać. Miała przecież do tego prawo. Na razie jednak o zabraniu nie było mowy. Zofia Tchórzyna nie mogła swemu dziecku zapewnić bytu. Żyła w nędzy. Po kilku dniach, zaopatrzona na drogę, wyjechała do Żelechowa.
Pierwszy list, który za jakiś czas nadszedł, był bardzo smutny:

„Drogie Państwo! Donoszę Wam o swojem zdrowiu i powodzeniu. Gdym powróciła od Państwa, miałam listy od córek. Przykro mnie, bardzo tęsknią. Młodsza pisała, że nie wykonała w fabryce roboty, a jak się z tem nie zgodzi, to oddadzą ją do obozu. Jeździłam w swoje strony, do Zamojszczyzny. Dom mój rozebrali, na drugie miejsce złożyli. Pole obsiewają ci, co gospodarzą. Ojca odwiedziłam. Czuje się niedobrze, co już liczy sobie przeszło 70 lat. Starsza córka, Walerka, wróciła z powrotem na majątek z fabryki. Tadziu i Bolcio dzięki Bogu zdrowi. Ja się czułam niedobrze, bo z przemęczenia, w Rejowcu czekałam na pociąg 16 godzin i parę minut. Mamusia pozdrawia Jasiunia, całuje tysiące razy i również wszystkich w domu i pozdrawiam najbliższych, szczęśliwego przeżycia. Tak na razie kończę te parę słów Zostańcie z Bogiem
Zofia Tchórzyna”

Korespondencja z Tchórzyną trwała aż do nadejścia frontu. (…)”

C.D.N.

Skręcipitka i reszta rodziny Antoleńka, czyli II Wojna Światowa cz. II

Obiecywałem, że jeszcze napiszę, co w czasie wojny działo się ze Skręcipitką. Ale to także losy pozostałej rodziny Antoleńka i Skręcipitki. Antoleńkowa siostra Maria wyszła za Węgierkiewicza. To ta Mańcia, która podarowała mu pudełko ciastek, gdy jechał do sanatorium. Chodzi o to pudełko, z którego wyskoczyła… mysz. Przed wojną Mańcia prowadziła cukiernię na Boduena. Oto kolejny fragment wspomnień wnuka Skręcipitki:

„(…) Następnego dnia (Trwa jeszcze obrona Warszawy we wrześniu 1939 roku. – Przyp. ZM.) rozpoczęły się naloty od rana. Samoloty niemieckie nadlatywały falami, co kilkanaście minut. Huk eksplodujących bomb mieszał się ze szczekaniem zenitówek. Ojciec z samego rana wyszedł na miasto. My z mamą schodziliśmy ciągle do piwnic. Dziadkowie przenieśli się dwa piętra wyżej, do państwa Wydrzyckich, a babcia Karolcia poszła do siostry dziadka, a naszej ciotki, Marii Węgierkiewiczowej, na Boduena, gdzie ciotka prowadziła cukiernię w dawnym lokalu Lardellego.”

Co z Geniem? Który pierwszy od Janki miał Historię Polski w 24 obrazkach? I który wiedział, jaki naprawdę jest tytuł książki Sienkiewicza o przygodach Stasia i Nel?  Co z domem, i który Skręcipitka wybudowała w 1938 roku, a w 1939 kończyła?

„Zaszliśmy też do rodziny mamy na Saską Kępę. (Opisana historia dotyczy okresu tuż po kapitulacji – przyp. ZM.) Cioteczny brat mamy, wuj Genek Chodkowski, już wrócił. Walczył, jako porucznik w obronie Grochowa. W dniu kapitulacji schował mundur, nie poszedł do niewoli. Na niemieckie wezwania do rejestracji oficerów nie zgłaszał się. Kilkudziesięcioletni drewniany domek prababci, Anny Przybytkowskiej, był cały. Natomiast w narożnik domu babci Karolci uderzyła bomba.”

Chodzi o ten dom, w którym teraz mieszkam.
W innym fragmencie jest szerzej o obu chłopakach – Heniu i Geniu…

„Kiedyś z mamą odwiedziliśmy jej ciotecznych braci na Saskiej Kępie, wujów Genka i Henryka Chodkowskich. Mama, starsza parę lat, mówiła zawsze o nich z dumą: „Fajne chłopaki” (mieli wówczas dwadzieścia sześć i dwadzieścia osiem lat). Wujowie mieszkali na parterze. Gdy tylko weszliśmy, wuj Henryk  z  dumą  zademonstrował nam swój „wynalazek”. W pokoju nad garażem wujowie przebili w podłodze otwór, zakrywając go klapą maskowaną podłogową klepką i dywanikiem. „Jak Niemcy do drzwi wejściowych — mówił — to my przez klapę do garażu i chodu.” Ta klapa w podłodze kilkakrotnie uratowała im życie.
Obydwaj wujowie bardzo mi imponowali. U wuja Genka w szafie wisiała szabla. Był on bowiem oficerem. W 1939 roku obydwaj walczyli. Wuj Heniek gdzieś na północnym wschodzie, a wuj Genek w Warszawie, na Zaciszu, bronił Grochowa w 80 pułku piechoty. Wuj Henryk wrócił dopiero w październiku. Wuj Genek zaraz po kapitulacji przyszedł do domu, mundur powiesił w szafie obok szabli, która w tej wojnie okazała się nieprzydatna. Szabla ta zawsze mnie zachwycała. Miała dedykację. Wuj Henryk bowiem pracował przed wojną w fabryce szabel Borowskiego. Wykonywał na szablach rysunki i napisy. Gdy wuj Genek otrzymał promocję oficerską, brat sprezentował mu tę szablę. Miała na prawym płazie przy zastawie wytrawiony medalion z Matką Boską, dalej orła i napis: „Honor i Ojczyzna”, na lewym płazie przy zastawie — syrenę, a dalej napis: „ppor. Eugeniuszowi Chodkowskiemu brat Henryk.” (W latach 90-tych, po śmierci obu „chłopaków”, dorosły już wówczas wnuczek Skręcipitki otrzymał na własność szablę, która fascynowała go od dzieciństwa. – Przyp. ZM.)

Obydwaj wujowie zajmowali się sportem. Wuj Henryk był namiętnym wioślarzem, toteż gdy tylko zaczęła się okupacja i powstały kłopoty z zaopatrzeniem w żywność, zbudował mały sportowy kajak i pływał nim Wisłą aż do Kozienic (Z Kozienic pochodził jego ojciec, malarz Wacław Chodkowski. – Przyp. ZM.), szmuglując jedzenie dla całej rodziny. Płaską sportową łajbą doskonale omijał nocą niemieckie wodne strefy. Groźna Wisła była bezpieczniejsza niż polskie drogi i ulice Warszawy.

Co z druga siostrą Antoleńka, Henryką, zwaną Heńką? Tą, która wyszła za Janka Orlickiego?

„Na drugi dzień babcia Karolcia pojechała na Saską Kępę do ciotek. Wróciła zapłakana. Tego samego dnia, co u nas tam też była blokada. Gestapo otoczyło willę kuzynki babci, Marii Karpowiczowej, która wynajęła mieszkanie jakimś młodym lokatorom, państwu Tyszkom. Gdy żandarmi obstawili dom i weszli przez furtkę, z okien willi posypały się na nich strzały i granaty. Kilka godzin oblegali willę. Wszyscy obrońcy zginęli. Okazało się, że w willi pracowała tajna drukarnia. Czy ciotka o tym wiedziała? Podczas najścia gestapo nie było jej w domu. Gdy wróciła, zabrano ją na Szucha. Od tej pory ślad po niej zaginął.
W Warszawie wrzało. Wokół obrony drukarni na ulicy Lipskiej 26 na Saskiej Kępie powstawały całe legendy. Opowiadano, że wśród obrońców drukarni znajdowała się kobieta z maleńkim dzieckiem na ręku. Miała strzelać do ostatniego naboju, który zachowała dla siebie.
10 lutego w ruinach getta rozstrzelano ciotkę Henrykę Orlicką, a 11 lutego ciotkę Wandę Poniatowską. Obie te wiadomości uzyskała ciotka Halina Czekańska w dwa dni po śmierci ciotek. W domu zapanowała żałoba.”

Antoni Adamski z siostrami Henryką i Marią

Na zdjęciu z początku XX wieku Antoleniek z siostrami: Henryka (rozstrzelana w ruinach getta) z lewej i Mańcia (od pudełka z ciastkami) z prawej

Co dalej z ukochanymi Antoleńka? O tym wkrótce. w końcu zbliża się kolejna rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego… Co wtedy robiły?

C.D.N.

Skręcipitka z Janinką i II Wojna Światowa cz. I

Dla monodramu nie ma to znaczenia, ale dla tych, którzy lubią wiedzieć „co dalej” często ma znaczenie ogromne. Co dalej ze Skręcipitką? Co z córka pary – Janką? Trochę o tym już pisałem, ale… prawdziwych historii nigdy dość. Jest jedno świetne źródło opowiadające o tym, jak radziła sobie wdowa po Antoleńku w czasie II Wojny światowej. To pamiętnik z okresu wojny, okupacji i Powstania wnuka „Skręcipitki” i syna „Wyskrobka” – Macieja Piekarskiego, czyli wydana w 1979 roku nakładem PIW książka „Tak zapamiętałem” (seria z Syrenką). Oto jak panie „powitały” nadejście wojny. Mieszkały wtedy na Sadybie w tzw. „Bloku Sadyby Oficerskiej” przy ul. Morszyńskiej 5.

Na zdjęciu Janina z Adamskich Piekarska z matką Leokadią Karoliną z Przybytkowskich i z Antonim Piekarskim. Zdjęcie zrobione na Saskiej Kępie w ogrodzie drewnianego domu przy Walecznych w 1928 roku. To jedno z niewielu wspólnych zdjęć całej trójki.

(…) 1 września rano zbudziły nas dalekie detonacje i wycie syren na alarm. Ponieważ w sierpniu kilkakrotnie były tzw. próbnie alarmy, teraz nie zrobiło to na nas większego wrażenia. Wygramoliliśmy się z łóżek i na rozkaz mamy poszliśmy do łazienki. Siedzieliśmy w wannie, troskliwie szorowani przez mamę, gdy znów zawyły syreny na alarm i nastąpiły serie potężnych wybuchów. Dom zatrząsł się lekko w posadach. Zdenerwowana mama ostro wycierała mnie ręcznikiem, gdy wpadł dziadek. „Wojna! Niemcy bez wypowiedzenia przekroczyli granicę na całej długości! Zaatakowali Westerplatte! Bombardują Warszawę! Radio przed chwilą nadało orędzie prezydenta!”, wykrzyknął. W tym samym momencie babci Karolci (Skręcipitce – przyp. ZM) zrobiło się słabo, a mnie chwyciły boleści. Babcia usiadła na sedesie, mnie zaś pozostał nocnik. Mama (Janina z Adamskich, córka Antoleńka – przyp. ZM) drżącą ręką, mrucząc pod nosem: „…dziesięć, dwanaście, czternaście”, odliczała na łyżkę cukru krople miętowe. W tym momencie prysła też radość z posiadania maski gazowej. Siedząc na nocniku koło naszego konia na biegunach, pod którego siodłem, pod tybinką, wisiała Antkowa szabla, głaskałem go po wyleniałej grzywie i trząsłem się ze strachu.

Po kilkunastu minutach, gdy minął nalot, zeszliśmy wszyscy piętro niżej, do dziadków. Mama usiłowała uzyskać połączenie telefoniczne z ojcem. Udało się. Mimo że na twierdzę spadły bomby, ojciec był zdrów i cały. Ze względu na konieczność szybkiego ukończenia robót rozpoczętych przez ojca w elektrowni w twierdzy miał on rozkaz pozostać w Modlinie.
Akurat gdy mama kończyła rozmowę, nadszedł pan Antek Galat. W tym momencie syreny znów zawyły na alarm. Nad miastem rozszalał się ogień zenitówek. Przez okno z gabinetu dziadka widać było, jak na bezchmurnym niebie raz po raz wykwitają obłoczki szarego dymu. Od strony mostu Poniatowskiego ukazywały się na niebie srebrne sylwetki samolotów, których ciężkie dudnienie słychać było bardzo wyraźnie wśród łoskotu zenitówek i huku eksplodujących bomb. Z głośnika radiowego raz po raz dochodził spokojny, opanowany głos spikera: „Uwaga! uwaga! nadchodzi…”, potem jakieś cyfry, znów „uwaga, uwaga… przeszedł”, znów liczby, „nadchodzi”. Detonacje eksplodujących bomb, warkot samolotów to zbliżały się, to oddalały. W pewnej chwili dom zaczął się kołysać od potężnych wybuchów. Za radą pana Antka zgromadziliśmy się w korytarzu leżącym na osi bloku, „ograniczonym dwoma ścianami nośnymi”, jak nam tłumaczył. Ja z babcią Karolcią znów dostaliśmy boleści i mama znów zaczęła nam odliczać krople.”

C.D.N.